Część pierwsza - Saiyański książę

Wstęp | Prolog
001 | 002 | 003 | 004 | 005 | 006 | 007 | 008 | 009 | 010 | 011 | 012

Rozdział V - Ojcowie

  Siedząc za biurkiem w swoim gabinecie i strofując trójkę młodych wojowników Saladin czuł się, oględnie mówiąc, nieco nie na miejscu. Ujmując rzecz wprost - sam dla siebie wyglądał idiotycznie. Mógł tylko zgadywać jak postrzegają go oni, ale wolał o tym zbyt dużo nie myśleć.
  - Zawiodłem się na was - mówił. - Mogłem się spodziewać czegoś podobnego po Pan...
  - Hej! - przerwała mu dziewczyna.
  - Cisza! - uciął protesty jej ojciec. - Teraz ja mówię, tłumaczyć się będziesz później. Ty Kuuja też się nie popisałeś. Niby to nic nowego, ale mimo to, oczekiwałem, że słowa nie złamiesz.
  Lanfan skrzywił się nieco, rozłożył bezradnie dłonie i wzruszył lekko ramionami w geście mówiącym "cóż, tak jakoś wyszło".
  - A już ty, książę, zaskoczyłeś mnie najbardziej. Liczyłem, że wykażesz nieco więcej rozsądku i odpowiedzialności. - Tu Saiyan zawiesił głos, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
  Amarant odchrząknął. Nie miał okazji przebrać się w swój poprzedni strój, wciąż miał na sobie paskudnego koloru zbroję i nieco dziwnie się z tym czuł. Ale odpowiedź na pytanie Saladina miał gotową.
  - Przepraszam, lodzie Saladinie. To wszystko moja wina. To ja namówiłem Kuuję, by zabrał mnie do tego... OKWAka. Miałem stresującą podróż i chciałem się wyładować przed spotkaniem z ojcem. Sądziłem, że zdążymy wrócić zanim będzie miał dla mnie czas. Kuuja namawiał mnie, żeby zostać, ale byłem uparty.
  Pan spojrzała na księcia podejrzliwie. Saladin zachował kamienną twarz, a przynajmniej młodzi nie dostrzegli żadnej reakcji zza lustrzanek.
  - Czy to prawda? - zapytał Lanfana.
  - Nie - zaprzeczył tamten. - Niezupełnie. Wcale go nie namawiałem, by zostać. Uznałem wypad za bardzo dobry pomysł i to ja zaproponowałem "Pod Pełnią".
  Saiyan przez chwilę bębnił palcami po stole, jakby zastanawiając się co zrobić. Wreszcie westchnął ciężko.
  - Dobrze, jak chcecie. Co mnie to zresztą obchodzi... Wy, panowie, możecie już odejść. Wasi ojcowie za chwilę dostaną wiadomości o tym, co się dzisiaj wydarzyło. Ty, córeczko, natomiast usiądź sobie wygodnie, bo muszę z tobą poważnie porozmawiać. Aha, książę - rzucił jeszcze - ojciec oczekuje cię w sali audiencyjnej.
  Amarant i Kuuja opuścili niegościnne w tej chwili progi biura Saladina i ruszyli korytarzem.
  - Nie miałem okazji pogratulować ci walki - odezwał się białowłosy. - Byłeś zaskakująco dobry.
  - Serio? Wydawało mi się, że raczej cieniaczę. Chyba przeceniłem swoją wytrzymałość. Po podróży Jestem nieco zmęczony.
  Lanfan uśmiechnął się tajemniczo, ale nie skomentował.
  - Cóż, walka faktycznie nie stała na najwyższym poziomie. Ale dotrzymałeś pola Pan, więc jakiś tam dryg do tego masz. Co powiesz na to, by sprawdzić się w czymś poważniejszym?
  - Co masz na myśli? Inną mordownię? Waszą zdaje się, zamkną.
  - Na jakiś czas na pewno. Ale nie o mordownie mi chodzi. Znajdę cię jutro, tylko czekaj na mnie w pałacu. A, i dzięki, że wziąłeś na siebie winę, chociaż było to zupełnie bez sensu.
  - Nie chciałem, żebyś wpadł przeze mnie w kłopoty.
  Kuuja roześmiał się.
  - Nie ma takiej opcji. Widzisz, mój stary kompletnie olewa to co robię - wyjaśnił. - Chyba że ma w tym jakiś interes - dodał po chwili. - Gorzej z Pan, w ciągu ostatnich kilku dni chyba o jeden raz za dużo przekroczyła cienką czerwoną linię. A Saladin, chociaż ogólnie jest w porządku, nie da sobie długo w kaszę dmuchać. Ale cóż, jej sprawa. - Wykonał swój ulubiony gest, a więc wzruszył ramionami. - No, to widzimy się jutro.
  Po chwili zniknął w jednym z bocznych wyjść z pałacu. Amarant został sam, przynajmniej pozornie, bo system bezpieczeństwa pałacu funkcjonował jak należy i księcia w każdym momencie śledziło co najmniej kilka kamer. Kuuja wydał mu się całkiem sympatycznym gościem. Może trochę za bardzo starał się zgrywać twardziela, ale to akurat było zupełnie normalne u kogoś posiadającego chociażby w szczątkowej ilości saiyańskie geny. O chromosomie Y nie wspominając.
  Jak na spędzenie kilku zaledwie godzin na planecie książę nie mógł narzekać na brak znajomości. Choć może nie wszystkie rozpoczęły się dokładnie tak, jakby sobie tego życzył. Czuł też pewien niedosyt z powodu niedokończonej walki. Ale wszystko da się przecież nadrobić. Tak, wyglądało na to, że nie będzie się tu nudził.
  Ruszył w kierunku sali tronowej, czy jak kto woli - audiencyjnej, gdzie miał się spotkać z ojcem. Nie potrzebował przewodnika. Zgodnie z tradycją umieszczono ją pośrodku budynku, w najbardziej wyeksponowanym miejscu. Urządzona była zgodnie z kanonem, w którym wszyscy poza samym władcą - i jego ewentualnie towarzyszką - musieli stać. Ogólnie więc spore pomieszczenie dysponowało tylko dwoma stałymi miejscami siedzącymi. Na szczęście istniała technologia kapsułkowania - w razie potrzeby wystrój dało się zmienić w krótką chwilę.
  Ojciec czekał na niego siedząc na fotelu-tronie i z lekkim uśmieszkiem stukając w klawisze podręcznego komputera. Był sam, najwyraźniej zdecydował, że tego dnia nie będzie już męczył syna żadnymi oficjalnymi spotkaniami i powita go osobiście. Cóż, rzeczywiście zrobiło się bardzo późno.
  Król Gebacca, dość zaawansowany wiekowo nawet jak na Saiyana, lata świetności miał już zdecydowanie za sobą. Zawsze krępy i nieco przysadzisty, na starość robił się coraz bardziej okrągły. Zwały mięśni pod skórą zastępował zwyczajny tłuszczyk - choć, jak przystało na przedstawiciela rasy wojowników, nie działo się to zbyt szybko. Władca Nowej Plant nadal imponował muskulaturą, ale od lat nie nosił już podkreślających sylwetkę bojowych czy nawet paradnych pancerzy. Chwalił sobie nieco luźniejsze stroje, które rozpropagowali swojego czasu Lanfani. Piekł w ten sposób dwie pieczenie przy jednym ogniu, bo przy okazji obalał stereotyp twardogłowego Saiyana-przywódcy i dowodził, że jest otwarty na nowinki.
  Nie odrywając wzroku od monitora gestem przywołał syna.
  - Dosłownie kilka sekund temu dostałem raport od Saladina o twoich "wybrykach" - powiedział, wyraźnie rozbawiony. - Jest bardzo interesujący.
  - Co, już? - zdziwił się Amarant. Jak by nie patrzeć od chwili, gdy opuścił biuro Saiyana minęło zaledwie kilka minut. - Jest szybki.
  - Najszybszy - potwierdził król. - Biedaczek. Wyobrażam go sobie piszącego ten list. Chłopak zdecydowanie nie nadaje się do polityki, dyplomacji i tego wszystkiego.
  - Wydajesz się bardzo go lubić - zauważył półsaiyan.
  Gebacca wreszcie oderwał wzrok od wyświetlacza. Wesołe, wciąż młode oczy przyjemnie kontrastowały z ogólnym wrażeniem jakie robił. Pokiwał głową, przesadnie poważnie.
  - Zastępuje mi syna, którego nigdy nie miałem... - wyrzekł grobowym głosem, po czym uśmiechnął się szeroko i wstał z tronu. - Dobrze cię wiedzieć, chłopcze.
  - Ciebie też, tato.
  Uściskali się na przywitanie, aż zatrzeszczały żebra.
  - Sal pisze, że wdałeś się w bójkę z tą zołzą, jego córką - zaczął poważniej Gebacca, ale były to tylko pozory, bo po chwili uśmiechnął się łobuzersko. - Wygrałeś chociaż?
  - Nie zdążyłem. Saladin nam przeszkodził.
  - Szkoda... - zmartwił się król. - Gdybyś miał jeszcze kiedyś okazję, to kopnij ją raz czy drugi w zadek, tak ode mnie.
  Amarant roześmiał się.
  - Z niekłamaną przyjemnością.
  - Siadaj, synu i opowiadaj. Może wina? Albo owoców? Co tam słychać u was na Yasan?
  - Stare nudy - machnął ręką młody, przegryzając jakiegoś słodkiego cytrusa. - Podczas podróży i dzisiaj, tutaj, przydarzyło mi się więcej ciekawych rzeczy niż tam przez ostatnie pół roku.
  - A właśnie... podróż. Wybacz te wszystkie niedogodności i opóźnienia, ale mamy tutaj kryzys polityczny.
  - Zdążyłem zauważyć. Możesz mi powiedzieć o co chodzi? Czy to dlatego chciałeś, żebym tu przyleciał?
  - Nie, powód był inny. To nowe wynikło po drodze. Nie chcę, byś sobie tym teraz zaprzątał głowę. Wkrótce rozwiążemy sprawę, a wtedy... - Urwał i westchnął, jakby ciężko było mu poruszać ten temat. - Wtedy poproszę cię, byś coś dla mnie zrobił. Być może będzie od tego zależeć przyszłość całej planety i obu gatunków. - Przerwał i zmienił temat: - To strasznie dziwna planeta, synu. Można oszaleć próbując zrozumieć zależności jakie panują tu między poszczególnymi grupami. Nikt nie zliczyłby konfliktów, które codziennie wybuchają. Mamy tu prawdziwy kocioł, który w każdej chwili może eksplodować. Właśnie dlatego tak bardzo prosiłem, żebyś przyjechał. Być może właśnie ty możesz to wszystko zakończyć, uspokoić. Wiem, że to brzmi strasznie patetycznie - uśmiechnął się nieco sztucznie - ale tak to mniej więcej wygląda.
  - Tato... Nie jestem idiotą. Wiem, że każąc mi zamieszkać na Yasan chciałeś, żebym dorastał w normalnym środowisku. Żebym i ja był normalny. Chciałeś mieć syna, a nie księcia. No i masz go. Ale nie zamierzam się chować przed tym, czym jestem. Nie uchylam się od odpowiedzialności za tych ludzi. Wiem, że pewnego dnia i tak będę musiał ją przyjąć. Jestem do tego gotowy. Jeśli mogę ci pomóc w jakiś sposób, to zwyczajnie mi to powiedz.
  Gewbacca uśmiechnął się ciepło i z dumą. Usłyszał więcej, niż mógł oczekiwać.
  - Muszę chyba oddać honory twojej matce. Chyba nie do końca jest... eee... no, taka, jak jej powiedziałem przy naszym ostatnim spotkaniu. Wychowała cię wręcz wzorowo. A właśnie, co u niej? Nie chciała może przylecieć z tobą?
  - Niespecjalnie. O mało co nie zabroniła mi wyjazdu. Z wyjaśnień zdołałem wychwycić coś o barbarzyńskiej planecie i zamieszkujących ją prymitywach. Z jej słów wynikało, że niektórych Saiyanów trzeba wyprowadzać na spacer, bo nie potrafią sami korzystać z toalety i...
  - Wystarczy, wystarczy. Ech, ta kobieta nigdy się nie zmieni.
  - Nie ma szans. Do tej pory nie rozumiem jakim cudem się urodziłem.
  - Gdybyś zobaczył mnie dwadzieścia lat temu, zrozumiałbyś. Byłem młody, piękny... - Król na moment odpłynął w marzenia i wspomnienia. - No i byłem przecież królem - dodał już bardziej przytomnie.
  - No fakt. Ale, ale, byłbym zapomniał. - Młody pstryknął palcami, jakby właśnie przyszła mu do głowy jakaś myśl. - Jak już jej przeszedł antysaiyański atak to kazała ci przekazać, że myśli o tobie i bardzo tęskni.
  - Zapomniałbyś...? - zapytał podejrzliwie król. - Oj, żebym ja cię nie... Ale mówisz, że tęskni? To będzie trzeba ją przy najbliższej okazji odwiedzić!- Westchnał. - No i widzisz, synu, właśnie dlatego Saiyani nigdy nie wymyślili czegoś takiego jak rozwód.
  - Zdaje się, że samego małżeństwa także nie wymyślili - zauważył trzeźwo Amarant.
  - Za dużo czytasz. Nie zaniedbywałeś treningu, prawda?
  - Oczywiście, że nie - obruszył się chłopak. - Powiem więcej. Nie sadzę, by ktokolwiek inny na Yasan trenował tyle co ja.
  - To akurat takie sobie kryterium... Jak znajdę jakieś wolne popołudnie, to cię osobiście przetestuję. Jeśli nie będziesz w stanie pokonać starego, schorowanego ojca, to uznam, że się obijałeś i wyślę cię na ostrą ścieżkę zdrowia.
  - Stary i schorowany? Ty? Twoją jedyną przypadłością jest to, trenujesz już tylko mięsień piwny.
  - Cii, bo ktoś usłyszy. Muszę dbać o swój wizerunek i autorytet...
 
  Kuuja wylądował kilkanaście metrów przed drzwiami swojego domu. Wbrew temu, co powiedział Amarantowi, wcale nie był całkowicie spokojny o swoją sytuację. Jego ojciec rzeczywiście na co dzień nie interesował się poczynaniami syna, ale dzisiaj mogło być zupełnie inaczej. Kto wie, czy nie wyglądał jakichkolwiek wieści na temat tego, czy Kuuji udało się wywrzeć na księciu odpowiednio dobre wrażenie.
  Mieszkali dość skromnie, w niedużym, urządzonym w lanfańskim stylu domku jednorodzinnym. Nie potrzebowali więcej - spora część pomieszczeń i tak stała nieużywana. Większość życia i tak obaj spędzali w oddalonym o pół minuty lotu pałacu, ale ambasador Garland mimo wielu ofert nigdy nie zdecydował się zamieszkać tam na stałe. Cenił sobie prywatność i zacisze własnego domu.
  Taki tryb życia, i brak kobiecej ręki, sprawiały, że nawet te używane pomieszczenia należało określić mianem "lekko zapuszczonych". Nikomu to nie przeszkadzało, bo też nie bardzo istniał ktoś, komu mogło. Nigdy nie mieli gości. Matka Kuuji zmarła osiem lat wcześniej, tuż przed dwunastymi urodzinami chłopca. Było to wkrótce po przybyciu całej rodziny na Nową Plant. Młody Lanfan wciąż dobrze pamiętał rodzicielkę, choć obraz z roku na rok zacierał się coraz bardziej. Z czasem Kuuja pogodził się z tym, że matki już nie ma, choć sprawiło mu to ogromną trudność, gdyż jednocześnie... stracił też ojca.
  Ambasador Garland zawsze emanował wewnętrzną siłą i spokojem. Należał do typu ludzi, na których w każdej sytuacji można było polegać, nigdy nikomu nie odmawiali pomocy, a kiedy pomagali sprawa szybko sama się załatwiała. Posiadał tylko jeden słaby punkt - i była nim właśnie Beatrix, kobieta jego życia. Jej śmierć potężnie uderzyła w jego psychikę i na kilka tygodni wpędziła w tak głęboką depresję, że sądzono, iż nigdy już się nie pozbiera. Garland jednak przetrwał i zgodnie ze znaną także na ziemi filozofią, stał się dzięki temu doświadczeniu jeszcze silniejszy i jeszcze twardszy. I w takim właśnie duchu wychowywał dalej swojego syna. O ile można w ogóle użyć takiego sformułowania, gdyż od tamtej pory Kuuja wychowywał się właściwie sam.
  Przekraczając próg domu, młody Lanfan nie był w stanie opanować bijącego szaleńczo serca. Czemu się denerwuję - wściekał się na siebie w duchu. - Wiadomość od Saladina na pewno jeszcze nie doszła. A nawet jeśli doszła, to jej nie przeczytał... Cholera, niechby nawet i przeczytał. Co z tego?
  Niepokój jednak pozostał. Dopiero gdy białowłosy wojownik wszedł do salonu zobaczył, że zupełnie nie ma się czego bać. Jego ojciec zajęty był rozmową z jakimś Czerwonym Gwardzistą. Nie, nie z "jakimś" - sprostował w myślach chłopak - z Rufusem, pierwszym porucznikiem Czerwonej Gwardii i jednym z najpotężniejszych Lanfanów na planecie. O ile ambasador kiepsko dogadywał się z naczelnym dowódcą oddziału, czyli Zidane'em, to jego układy z jego zastępcą (i według wielu - rychłym następcą) były już o niebo lepsze. Współpracowali już przy kilku okazjach.
  Pochłonięci pokrywającymi stół dokumentami i planami nie od razu go zauważyli.
  - A, Kuuja, kiedy wróciłeś? - zapytał Garland, gdy wreszcie zorientował się, że jego syn stoi w drzwiach.
  - Właśnie w tej chwili - odparł obojętnie młodzieniec, udając, że nie widzi tego, iż Rufus dyskretnie usuwa kilka gęściej zapisanych kartek z zasięgu wzroku.
  - Jak wrażenia z dnia spędzonego z księciem?
  Kuuja wzruszył ramionami.
  - Z początku było nieco drętwo, ale chyba znaleźliśmy wspólny język.
  - Świetnie, świetnie - odparł zdawkowo jego ojciec. Niezbyt się starał udając, że słucha. Jego także bardziej zaprzątało to, czy na stole nie ma czegoś ściśle tajnego, czego jego syn nie powinien i nie miał prawa zobaczyć. - Wybacz synu, ale...
  - Jasne, nie będę wam przeszkadzał - odgadł jego intencje chłopak. - Ewakuuję się do swojego pokoju zanim przypadkiem zerknę na coś za znajomość czego będziecie musieli mnie zabić.
  Porucznik Rufus roześmiał się nieco sztywno.
  - Zaczekaj, Kuuja - zatrzymał wychodzącego. - Chciałbym zadać ci jedno pytanie. - Wstał z fotela i podszedł do Kuuji na niebezpiecznie bliską odległość. Tak bliską, że młody poczuł na twarzy jego nie do końca świeży oddech.
  Z jakiegoś powodu zastępca Zidane'a zawsze trochę kojarzył mu się z rybą. Może sprawiały to lekko wyłupiaste oczy, a może coś zupełnie innego. Grunt, że wrażenie było nieodparte, a przy kolejnych spotkaniach tylko się pogłębiało. W tym osobniku czaiło się coś dziwnego. Coś... oślizłego i nieprzyjemnego, czego młody Lanfan zupełnie nie potrafił zidentyfikować. I dlatego Rufus wzbudzał w nim irracjonalny, teoretycznie zupełnie bezpodstawny strach. Za każdym razem, gdy gwardzista się uśmiechał - a dysponował pełną, a do tego idealnie białą i równą klawiaturą zębów - Kuuję przechodziły ciarki.
  W obecnej sytuacji, gdyby chodziło kogokolwiek innego, młody Lanfan zapytałby rozmówcę "jeśli chodzi o to, czy jestem zajęty dziś wieczorem, to obawiam się że tak." Ale milczał. Rufus wziął to za zachętę, by samemu przemówić:
  - Kiedyś już cię o to pytałem. Odmówiłeś, ale być może przemyślałeś sprawę i zmieniłeś zdanie... Czerwona Gwardia wciąż poszukuje rekrutów wśród młodych i zdolnych Lanfanów. Uważam, że byłbyś wręcz idealny. Nie rozważałeś wstąpienia?
  Kuuja omal nie spanikował. Gdyby jego ojciec podchwycił pomysł, byłoby bardzo źle. Co prawda wyglądało na to, że nie słuchał, zaczytany w jakąś listę czegoś, ale i tak należało jak najszybciej wyrwać się z niebezpiecznego obszaru rozmowy.
  - Czerwone mundurki jakoś nigdy mnie nie pociągały - rzekł sucho. - A teraz przepraszam, ale chciałbym już sobie pójść.
  Oficer ponownie się roześmiał, po czym gestem udzielił pozwolenia. Kiedy mody ulotnił się przemówił do jego ojca:
  - Czy nasze dotychczasowe ustalenia uwzględniają jakąś rolę dla twojego syna?
  - Dla Kuuji? Nie zastanawiałem się nad tym. Dlaczego pytasz?
  Rufus kilkukrotnie pociągnął nosem, zmarszczył czoło i zamrugał raz czy dwa, a przy tym wciąż się uśmiechał. Ktoś, kto dobrze go znał, mógł wywnioskować z tej mimiki bardzo wiele. Garland jednak nawet nie spojrzał na rozmówcę.
  - Bez powodu.
Koniec rozdziału piątego.

Mężczyzna może być świetnym wojownikiem, politykiem i ojcem, ale chyba nie jednocześnie.
król Gebacca


-> Wstęp <- | Rozdział IV <- | -> Rozdział VI

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.

nsrsid9130881\charrsid3553947 \loch\a