Część pierwsza - Saiyański książę

Wstęp | Prolog
001 | 002 | 003 | 004 | 005 | 006 | 007 | 008 | 009 | 010 | 011 | 012

Rozdział VI - Ambasador Taguir

  Pierwszy dzień negocjacji, z udziałem trzech ambasadorów Wszechsojuszu Planet oraz Rady Królewskiej Gebakki, nie przyniósł rozstrzygnięcia. Mimo to zakończył się dla wysłanników Sojuszu częściowym sukcesem. Otrzymali gwarancje nietykalności i pozwolenie na swobodne poruszanie się po całej niemal planecie. I trzeba przyznać - korzystali z niego bez zahamowań. Do drugiej tury rozmów miano zasiąść dopiero wieczorem, więc było dużo czasu na zwiedzanie. Od rana rozleźli się po całym pałacu, stolicy i okolicach, zaglądając wszędzie, gdzie się dało. Do koszar, laboratoriów, centrów sterowania i ośrodków treningowych.
  Problemy wystąpiły w tym ostatnim przypadku - kiedy jeden z wysłanników Wszechsojuszu postanowił sobie na żywo obejrzeć trenujących wojowników. Za zorganizowane szkolenie kadr odpowiadała Garnet, która wprost nie znosiła jak się jej patrzy na ręce. Milczącą obecność podczas pierwszej godziny treningu - technik walki wręcz - jeszcze wytrzymała. Krew w niej zawrzała dopiero, kiedy w drugiej części zajęć zaczął przechadzać się między medytującymi Lanfanami. Miarka przebrała się, gdy w trzecim cyklu zaczął zadawać pytania uczniom ćwiczącym panowanie nad ki. Z miejsca wygarnęła potężnemu kosmicie, co myśli o rozpraszaniu uwagi uczących się latać dzieciaków i zagroziła mu śmiercią (a co najmniej ciężkim kalectwem) jeśli nie przestanie. Na końcu kazała się wynosić do wszystkich diabłów, akcentując wypowiedź kilkoma przekleństwami, w tym takimi, od których część jej uczniów poczerwieniała na twarzach.
  Ambasador skłonił się dwornie i przeprosił, po czym potulnie opuścił jej teren. Nie wiadomo czy zrobił to przestraszony groźbami, oburzony przekleństwami czy też może dla zwyczajnego świętego spokoju. Satysfakcja Garnet trwała jednak krótko - jakieś dwadzieścia sekund. Bo tyle trwało uświadomienie sobie, że być może pogrzebała właśnie negocjacje z Wszechsojuszem i wywołała wojnę na skalę kosmiczną. A w optymistycznej wersji - straciła stanowisko i załatwiła sobie stałe przeniesienie na Yasan-sei, do regionalnej filii Departamentu Kontroli Maszyn Do Segregacji Pinezek.
  Ta ostatnia myśl nie dawała jej spokoju i nie pozwalała się skupić na dalszych zajęciach. Przeklinając - tym razem w myślach - swoją głupotę Lanfanka przekazała prowadzenie treningu któremuś z asystentów, a sama wybrała się na poszukiwania zielonoskórego ambasadora w nikłej nadziei załagodzenia sytuacji.
  Odnalezienie go nie było trudne, bo właściwie odnalazł się sam. Garnet trafiła na niego wychodząc z szatni, gdzie uprzednio przebrała się w swój zwyczajny strój - białą bluzkę, jasnobrązowe spodnie i tego samego koloru kamizelkę. Ubranie podkreślało jej wciąż nienaganną figurę. Posiadanie saiyańskich genów miało wiele plusów, a wolniejsze starzenie się było jednym z nich. Mimo czterdziestu siedmiu lat nadal przyciągała męskie spojrzenia. Chociaż może nie takich mężczyzn jak ten tutaj.
  Trzej wysłannicy Wszechsojuszu byli niemal identyczni - różnili tylko wzrostem i posturą. Poza tym wszystkich dało się opisać tak samo: humanoidzi opatuleni wieloma warstwami ubrań, z których najbardziej zewnętrzną stanowił granatowy habit zakończony na górze ciasnym kapturem. Ten sprawiał, że jedyną częścią ciała wystawioną na widok publiczny była u kosmitów twarz - oczywiście zielona, jak na porządnych kosmitów przystało. Poza tym nie dało się nawet stwierdzić, czy byli owłosieni - brwi nie posiadali, ale pod obszernymi szatami mogło się kryć dosłownie wszystko.
  Dane wywiadu mówiły, że wszyscy trzej należeli do grupy siedmiu najbliższych współpracowników Najwyższego (zwanej po prostu Siódemką). Fakt, że przysłano ich prawie połowę, świadczył o tym jak poważnie Wszechsojusz traktuje negocjacje. Wojna stanowiła coraz bardziej realną perspektywę, od około godziny zaś - dosłownie wisiała na włosku.
  Na widok ambasadora, Garnet, jeszcze przed chwilą gotowa dosłownie błagać o wybaczenie swojego zachowania, kompletnie zmieniła nastawienie. Czekał na nią. A więc spodziewał się, że pobiegnie za nim kajać się i przepraszać. Niedoczekanie!
  - Czego pan chce? - zapytała chłodno, kiedy podszedł. W pełnym świetle dnia jego twarz wydawała się jeszcze bardziej zielona niż wcześniej.
  Skłonił się lekko i uśmiechnął łagodnie.
  - Wybaczy pani, jestem pewien, że nie oddaliłem się tak daleko od tego ośrodka, jak zapewne by sobie pani tego życzyła, ale bardzo zależy mi na rozmowie z panią.
  - Ach tak? A sądzi pan, że mamy o czym rozmawiać, panie...? - Imię kosmity wyleciało jej z głowy. Owszem, przedstawiali się, ale że byli identyczni, nie wyryło jej się w pamięci jak się który nazywał.
  - Taguir - przypomniał.
  - A więc, panie Taguir, o czym chce pan rozmawiać? Mam mało czasu. Powinnam zająć się analizą wyników rekrutów.
  - Odprowadzę panią - zaproponował. - Możemy rozmawiać pod drodze do pani biura.
  - Dobrze - zgodziła się, bo irracjonalna złość zaczęła mijać.
  - Może przejdę od razu do sedna - zaczął, kiedy powoli ruszyli. - Interesuje mnie kwestia proporcji waszej armii. Nasze oddziały natrafiły głównie na wojska złożone z Lanfanów. Natomiast od kiedy tu jestem, wydaje mi się, że wszędzie widzę saiyańskich żołnierzy.
  - Wyjaśnienie tego "fenomenu" znajdzie pan w każdej bibliotece.
  - Nie wątpię, ale szczerze mówiąc sądzę, że zasięgając opinii eksperta zaoszczędzę dużo czasu i uzyskam te naprawdę interesujące mnie informacje.
  Kobieta westchnęła, ale nawet gdyby chciała, nie mogła odmówić. Fakt, że nazwano ją ekspertem też nie był tu bez znaczenia.
  - Wyjaśnienie jest dość proste - zaczęła. - Oddziały zaczepne formujemy głównie z wojowników Lanfa.
  - Z jakiegoś konkretnego powodu?
  - To kwestia różnego systemu szkolenia. Dodatkowo, to co bierze pan za wojska saiyańskie tu, na Plant, to w większości zwyczajni Saiyani. Stanowią siłę militarną, ale formalnie nie należą do armii. Dlatego nie jesteśmy nastawieni ekspansywnie.
  Ambasador pokiwał głową, jakby takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał. Jego uwagę zwróciło co innego.
  - Na czym polegają różnice w systemie szkolenia? - zapytał.
  - Należy zacząć od tego, że Lanfanów mamy dużo więcej, bo w zapasie jest ich jeszcze kilka milionów na drugiej planecie.
  - Tak, wasza tajemnicza druga planeta gdzieś tam w kosmosie...
  - No właśnie. Procent Lanfanów, który decyduje się na karierę ki-wojownika jest niewielki. Znacznie mniejszy niż w przypadku Saiyanów. Jeszcze mniej przechodzi testy i wstępne szkolenie.
  - Testy? Sądziłem, że nie przeprowadzacie selekcji, bo kwestię braku talentu do kontroli ki załatwiacie później transplantacją genów.
  Skręcili w alejkę parku znajdującego się dokładnie w centrum ośrodka. Dzień był naprawdę piękny. Leciutki wiatr poruszał gałęziami, sprawiając, że prześwitujące przez gęste listowie promienie słońca rysowały na ziemi chaotyczne wzory. Gra światła i cienia przyciągała oko. W powietrzu unosił się zapach drzew. Garnet kichnęła potężnie, przypominając sobie dlaczego zwykle tędy nie chodzi. Pyłki. Wydmuchała nos w wyjętą z kieszeni chusteczkę, po czym odpowiedziała na pytanie:
  - Testy psychologiczne. Staramy się nie przekazywać mocy ki psychopatom. Testy przechodzi się dwukrotnie. Przed rozpoczęciem szkolenia i przed samą operacją wszczepienia saiyańskich genów.
  - Proszę mówić dalej - zachęcił.
  - Konkluzja mojej wypowiedzi jest taka, że wojowników Lanfa i Saiya jest mniej więcej tyle samo, z tym, że około połowy tych pierwszych stale stacjonuje na Yasan-sei. Dlatego tutaj wydaje się, że Saiyanów jest więcej.
  - Nadal nie wyjaśniła mi pani tych różnic w treningu...
  - Zmierzam do tego. Szkolenie Lanfa-jin polega na nauczeniu ich kontroli ki i stosowania jej do podstawowych technik miotania pocisków, latania, i tak dalej. Kiedy to opanują do perfekcji, przechodzą zabieg przeszczepienia genów. Szkolenie rozwija ich umiejętność dalszego samodzielnego rozwoju, więc później szybko rosną w siłę.
  - A Saiyani?
  - Saiyani moc mają, że tak powiem, od dziecka - stwierdziła Garnet. - Wystarczy prosty zabieg usunięcia ogona, by ją aktywować. Trudniej ich nauczyć kontroli tego i optymalnych technik rozwoju. Rzadko dają się zdyscyplinować. A już rozbudzanie ki przez medytacje to dla większości z nich kompletna abstrakcja. Uwielbiają walczyć i w ten właśnie sposób wolą się rozwijać.
  - Dlaczego więc nie dajecie im takiej możliwości? - zapytał.
  - Właśnie dlatego. Wojska operujące na obcym terenie nie mogą szukać za wszelką cenę konfliktu. Daliśmy Saiyanom możliwości wyładowania energii tutaj, na miejscu. Nie wszyscy chętnie się dostosowali, ale ogólnie osiągamy dobre efekty.
  - A przy okazji tworzycie potężną armię.
  - Obronną.
  - W każdej chwili może zostać przekształcona w ofensywną - zauważył wysłannik.
  - Ale nie zostanie.
  - Skąd mamy mieć pewność?
  Garnet zatrzymała się, zmuszając Taguira do tego samego.
  - Przypominam, że to wy uparliście się na te negocjacje - zaczęła, dźgając rozmówcę palcem w pierś przy co którymś słowie. - Wcześniej to wy naruszyliście naszą przestrzeń. Nie szukamy kontaktu z innymi cywilizacjami. Chcemy żeby nas zostawiono w spokoju, nie ekspansji.
  Zielonoskóry nawet nie mrugnął.
  - Teraz nie szukacie. Ale któż zgadnie co będzie za pięć lat? Albo dziesięć? Albo pięćdziesiąt?
  - Wasze imperium i tak tyle nie przetrwa - syknęła ostrzej niż zamierzała.
  Odpowiedział równie twardo, podkreślając zwłaszcza pierwsze słowo:
  - Wszechsojusz przetrwa. Gwarantuję to pani. Przetrwa nawet jeśli będę musiał osobiście pozabijać wszystkich, którzy mu zagrożą.
  - Mocne słowa, panie Taguir i mniej więcej pokazują wasze prawdziwe nastawienie - powiedziała, znów ruszając alejką. - Wzbraniacie się przed określeniem "imperium" jak tylko możecie. A tak naprawdę nie robicie nic innego tylko właśnie odtwarzacie Imperium Freezera.
  - To krzywdzące i nieprawdziwe co pani mówi. Wszechsojusz ma chronić wspólne dobro wszechświata, a nie dążyć za wszelką cenę do rozwijania swej potęgi. Gdyby Najwyższy był Freezerem, już dawno pofatygowałby się osobiście i zniszczył waszą planetę.
  - Ale zdarzało się wam niszczyć oporne wam cywilizacje.
  - Nikogo nie zniszczyliśmy - sprostował kosmita. - Owszem, prowadziliśmy wojny, ale tylko przeciw takim rasom, które stanowiły zagrożenie dla innych.
  - Innych, czyli tych, które zgodziły się przejść pod wasze jakże opiekuńcze skrzydła.
  Zignorował ironię.
  - Przede wszystkim musimy dbać o swoich.
  - Nie wątpię - mruknęła Lanfanka - ale co jeśli któraś z waszych ras członkowskich i nas uzna za zagrożenie?
  - Wszelkie spory rozsądza sam Najwyższy.
  - No właśnie. Skąd mamy wiedzieć, czy można mu zaufać?
  Taguir nachmurzył się wyraźnie i zmrużył oczy. Wyglądało, że ubodła go ta uwaga.
  - Mądrość Najwyższego nie zna granic. Jest najsprawiedliwszym ze sprawiedliwych. Najpotężniejszym z potężnych...
  - Wystarczy. Nie przekonał mnie pan.
  - Czy dlatego, że ufacie tylko informacjom zgromadzonym przez wasz wywiad? Ten, który nie zdołał nawet potwierdzić istnienia Najwyższego?
  Garnet z trudem nie okazała zdziwienia. Czyżby zielonoskóry ambasador potrafił czytać w myślach? Nie, raczej był po prostu cwany.
  - A pan może je potwierdzić? - zapytała.
  Uśmiechnął się tajemniczo zanim odpowiedział:
  - Nikt nie widuje go równie często co ja, pani Garnet.
  - Gratuluję. W takim razie następnym razem, gdy go pan zobaczy, proszę mu przekazać, żeby zostawił nas w spokoju, bo nie zamierzamy się nikomu podporządkować.
  - Zapewne odpowiedziałby, że to doskonale rozumie, ale nie może zostawić Wszechsojuszowi pod bokiem tak groźnej, niezależnej potęgi.
  - No i w ten sposób wracamy do punktu wyjścia - stwierdziła z krzywym uśmiechem Lanfanka.
  - Na to wygląda - przyznał wysłannik. - Ale wierzę, że tę sytuację da się rozwiązać.
  - Mam wręcz idealne wyjście. Dlaczego nie zaczniecie rozszerzać swoich wpływów w przeciwnym kierunku?
  Zielonoskóry westchnął.
  - Tłumaczyłem już pani, że to nie jest kwestia rozszerzania wpływów. Nie jesteśmy imperium, nie dążymy do kontroli jak największego obszaru. Chodzi nam o to, by zapewnić wszystkim rasom możliwość spokojnego istnienia. A jedyny sposób, to dać im wspólny cel i potęgę, na której w potrzebie będą mogli się oprzeć.
  - Wszystko byłoby w porządku, gdybyście zaakceptowali fakt, że nie wszystkie rasy potrzebują kogoś takiego - wytknęła, ale zielonoskóry tylko pokręcił głową.
  - Wasza ignorancja jest zadziwiająca. Nie zdajecie sobie sprawy z zagrożeń jakie istnieją we wszechświecie.
  Garnet zaśmiała się w duchu. Naprawdę ciekawie byłoby zobaczyć jak wyimaginowany Najwyższy i jego papierowy Sojusz stawiają opór Umierającym Gwiazdom. Koalicja saiyańsko-lanfańska po przeanalizowaniu zdobytych na Ziemi informacji dawno już uznała ewentualny atak z ich strony za niemożliwy do odparcia. Jedyne co można było zrobić to starać się, by władcy Północnej Megagalaktyki nigdy nie znaleźli powodu do takiego ataku. Bo nawet modlić się nie było już do kogo...
  - Myślę, że nas niedoceniacie - powiedziała po chwili kobieta. - Wiemy o takich zagrożeniach, które rozbiłyby w pył wasz Wszechsojusz.
  - Czyżby? - zapytał podejrzliwie. - Co w takim razie zamierzacie zrobić, gdy staniecie z czymś takim twarzą w twarz?
  - Zginąć - odparowała - bo nic innego nie da się wtedy zrobić. Ale nie ma strachu, bo zanim nas zauważą najpierw wezmą się za was.
  W tym momencie Garnet zorientowała się, że chyba powiedziała zbyt wiele.
  - Kim są "oni"? - zainteresował się Taguir.
  - Bezduszni słudzy ortodoksów - odparła bez mrugnięcia okiem. - A teraz, wybaczy pan, ale od jakiegoś czasu rozmawiamy już pod drzwiami mojego biura. Muszę wracać do pracy.
  Zrozumiał, że więcej się nie dowie. Skłonił się z szacunkiem.
  - Dziękuję, że poświeciła mi pani czas, przepraszam też, że zająłem go aż tak dużo. Ale jeśli pani pozwoli, zadam jeszcze jedno pytanie.
  - Tak?
  - Zidane, pani mąż. Doszły mnie słuchy, że to on jest najsilniejszy na tej planecie, czy to prawda?
  Kobieta zmarszczyła brwi.
  - Owszem, dlaczego pan pyta?
  Nie uzyskała odpowiedzi. Chyba, że za taką uznać nieco tajemniczy pół-uśmiech, który zagościł na twarzy Taguira. Wysłannik skłonił się ponownie, odwrócił i odszedł, nie spoglądając już za siebie. Pozostawiał po sobie uczucia zmieszania i niepokoju. Zabierał ze sobą zupełnie inne, w tym takie, których w ogóle nie rozumiał.

Koniec rozdziału szóstego.

Notka odautorska:
Na przykładzie tego rozdziału można zobaczyć jak bardzo potrafią mi się "rozjechać" niektóre wątki. Rozmowa Garnet i Taguira miała zająć pół rozdziału, drugie pół chciałem poświęcić na część wydarzeń z "siódemki". Nie po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni) nie udało mi się zmieścić w zakładanych ramach.


-> Wstęp <- | Rozdział V <- | -> Rozdział VII

Autor: Vodnique




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.

715f04d