Rozdział XX - Dzień, który zabił, częć druga
  Vivi obudził się, jak co dzień, około dziewištej rano. Ziewnšł kilka razy, przetarł oczka niedużymi pišstkami, wyszedł spod zdobionej logiem Czerwonej Gwardii pierzyny i podreptał do łazienki. Wysiusiał się przy sedesie, po czym, jako dobrze wychowany chłopiec, umył ršczki i wrócił do swojego wytapetowanego plakatami z Zidane'em pokoju. Zmienił pidżamkę w małe zidanki na swój zwyczajowy strój - miniaturkę munduru Czerwonej Gwardii ze słowami "Atomowy Karzełek" z przodu. Spodobało mu się, gdy Kuuja go tak nazwał (bo Kuuja był bardzo silny, nie tak jak tata oczywicie, ale i tak bardzo silny), więc poprosił Brolliego, by mu zmontował taki napis. Brolly potrafił robić takie zabawne rzeczy. I wiele innych.
  Jako syn Zidane'a i Garnet, Vincent Vegeta Hawk stanowił ewenement naukowy i był obiektem marzeń wielu naukowców, którzy bez żenady pocięliby go na kawałki (a większoć oddałaby duszę za możliwoć VIVIsekcji), żeby tylko dowiedzieć się jakie efekty dało naturalne złšczenie genotypu dwojga zmodyfikowanych Lanfa-jin. Pechowo dla panów w białych kitlach, rodzice chłopca wykazywali ignorancję naukowš wprost proporcjonalnš do uczuć jakimi obdarzali jedynaka. Zgodzili się zaledwie na podstawowe badania. Przetestowana na wszystkie sposoby próbka krwi postawiła jednak więcej pytań, niż dała odpowiedzi. Jednego dowiedziano się na pewno - chłopiec był jedyny w swoim rodzaju.
  Wystroiwszy się, dziarsko pomaszerował do kuchni. Odnalazł przygotowane zawczasu przez mamę niadanie i włożył je do uniwersalnej kuchenki i wstukał zwyczajowš kombinację. To bardzo ważne, żeby jeć ciepłe i pożywne niadanie, dlatego rodzice nauczyli go posługiwać się urzšdzeniem. Był wówczas bardzo dumny, gdyż znaczyło to, że jest już dużym chłopcem.
  Jest wiele uniwersalnych prawd, które znajdujš potwierdzenie w życiu. Ta, że normalnoć jest błogosławieństwem należy do najważniejszych. Vincent, od wczesnego dzieciństwa wykazujšcy niezwykłe zdolnoci, nie mógł znaleć akceptacji w żadnej z młodocianych grupek społecznych - niezależnie od ich koloru włosów i pochodzenia. Dla wszystkich był dziwny - zbyt silny, zbyt aktywny, zbyt grony - gdyż nie potrafił w pełni kontrolować swoich zdolnoci.
  Niecierpliwie przestępujšc z nóżki na nóżkę, gdyż strasznie burczało mu w brzuszku, czekał aż kuchenka podgrzeje jego płatki. Lubił je szczególnie, bo na pudełku widniało zdjęcie ojca i napis: "chcesz stać się silny jak Zidane, jedz SuperPłatki". Kiedy tylko dzwonek oznajmił koniec procesu, wyjšł miskę, zalał jej zawartoć mlekiem (także reklamowanym przez Zidane'a, chwytliwym hasłem "pij mleko, a będziesz wielki") i z miejsca wzišł się do pałaszowania.
  Kilkukrotnie zdarzały się wypadki, gdy nie zdajšc sobie sprawy z własnej siły, robił innym dzieciom krzywdę. Nie wiedział jak to się działo i zawsze potem było mu bardzo przykro. Nawet pozbawieni przy urodzeniu ogonów Saiyani nie dorastali mu do pięt w kwestii poziomu mocy. Psuł więc wszystkim całš zabawę, czy to w latajšcego berka, czy strzelanie z palców do kamieni. Przeganiany z miejsca na miejsce, z czasem zraził się do towarzystwa innych. Spędził dużo czasu sam ze sobš i choć wkrótce nauczył się panować nad swš mocš, nie próbował już szukać przyjaciół. Jak na ironię, włanie wtedy jednego znalazł.
  Skończywszy jeć, popił smacznym i zdrowym sokiem owocowym. Miskę i szklankę umiecił w zmywarce i przestał się nimi interesować. Wiedział, że gosposia, Ruby, zajmie się wszystkim kiedy przyjdzie. Ponownie skierował swe kroki do łazienki, umył zšbki, po czym podšżył ku sali treningowej ojca. Podszedł do panelu kontrolnego, wstukał login "Zidane" i hasło, którego nie wolno mu było nikomu zdradzić, podobnie jak faktu, że je znał. Gdy automatyczne drzwi stanęły otworem, wkroczył do rodka. To Brolly zdradził mu sposób na dostanie się tutaj. Brolly wiedział takie rzeczy. I wiele innych.
  Poznali się wkrótce po tym jak Saladin, jego ojciec, przeprowadził się do stolicy i zabrał dzieci ze sobš (Brolly miał starszš siostrę o miesznym imieniu "Pan" i paskudnym charakterze). Jasnowłosego Saiyana nie speszyły poczštkowe spięcia z synem Zidane'a i Garnet. Lody zostały przełamane, gdy Brolly zaprezentował mu latajšcy fotel zbudowany przez jego babcię. Serduszko małego Lanfana zostało podbite, gdy nowy znajomy pokazał jak potrafi, za pomocš małego komputerka, włamywać się do automatów ze słodyczami. Wkrótce stali się nierozłšczni szczerš, dziecięcš przyjaniš. Jeden za drugiego wskoczyłby w ogień. Ba - do wulkanu.
  Ustawiania większej grawitacji, temperatury i mniejszej gęstoci powietrza oczywicie także nauczył go Brolly. Vivi wiedział jak bardzo może wszystko podkręcić, żeby nic mu się nie stało. Lubił trenować, nie tylko dlatego, że jego tata często to czynił. Bieganie, latanie i strzelanie ki-blastami sprawiało mu ogromnš przyjemnoć - wspaniała zabawa, a do tego naprawdę stawał się dzięki niej silniejszy! Żałował tylko, że Brolly nie ćwiczy razem z nim, ale nie miał mu tego za złe. Wiedział, że sš między nimi ogromne różnice.
  Odnonie Saladina, Vivi miał mieszane odczucia. Z jednej strony ten duży, nie rozstajšcy się z ciemnymi okularami Saiyan wydawał się zupełnie sympatyczny, ale z drugiej - straszny. Tego wrażenia mały Lanfan nie mógł się pozbyć, mimo iż Saladin nigdy nic złego mu nie zrobił. Mimo nawet, iż wiedział, że przecież jego własny tatu jest o wiele silniejszy. Kiedy powiedział o swoich spostrzeżeniach Brolliemu, który wyjanił mu, że jego tata jest po prostu bardzo, bardzo smutny. Może, ale dla Viviego był po prostu straszny.
  Po jakich dwóch godzinkach zakończył ćwiczenia. Po raz trzeci odwiedził łazienkę, gdzie wrzucił przepocone ubranka do odpowiedniego kosza i wykšpał się pod prysznicem. Po powrocie do swojego pokoju założył drugi, identyczny, zestaw i skierował się ku wyjciu. Ruby włanie przyszła, więc przywitał się grzecznie zanim wystrzelił w niebo, niczym żywy pocisk. Leciał do Brolliego.
  Saladin siedział za biurkiem, z twarzš ukrytš w dłoniach i oddychał ciężko. Za co, za jakie grzechy go to spotykało? Dlaczego to jemu król Gebacca kazał nadzorować tę trójkę? Jemu, który nawet jako figurant w radzie królewskiej męczył się okrutnie i zawsze najbardziej lubił pracować muskułami. Jakie kwalifikacje miał, by kontrolować trzech najbardziej nieobliczalnych nastolatków na planecie? Przez ostatnie tygodnie zmuszany był do interwencji rednio co trzy dni, z powodu mniejszych lub większych przewinień swych podopiecznych.
  Wreszcie odważył się podnieć wzrok i ocenić sytuację. Kuuja, z powrotem w normalnej postaci, podpierał cianę, starajšc się nie przewrócić. Zgrywał twardziela, choć tak naprawdę ledwo trzymał się na nogach. Saladin nie zdziwiłby się, gdyby na jasnozielonej farbie za plecami Lanfana została plama krwi. Pan, z minš niewiništka i dłońmi złšczonymi za sobš, wodziła stopš po wzorze na dywanie. Wyglšdała jakby zajmowało jš to całkowicie. Amarant, sšdzšc, że nikt go nie widzi, dyskretnie dłubał w nosie. Udawanie, że obawia się jakichkolwiek konsekwencji ostatnich wydarzeń nie wychodziło mu najlepiej. Saladin postanowił tym razem zagrać ostro.
  - Czy was totalnie pogrzało?! - zaczšł. - Pobilicie ambasadora wielkiego kosmicznego imperium, z którym mamy zaledwie kruche zawieszenie broni! Zdajecie sobie sprawę ze skali tej głupoty?!
  - Technicznie rzecz bioršc, to nie jest imperium... - zauważył Amarant, ale wkrótce głos uwišzł mu w gardle i ksišżę skupił się na podziwianiu sufitu. W międzyczasie słowa Saladina dotarły do Kuuji, który częciowo zdołał już odzyskać słuch.
  - Dwie poprawki do tego, co powiedziałe, Saladinie. Jeden: nie "my", tylko "ja". Ja z nim walczyłem, Pan i Amarant nawet nie kiwnęli palcem. Dwa: to on mnie pobił, nie odwrotnie.
  - Nieistotne kto kogo pobił! - warknšł Saiyan, który przecież doskonale widział skutki walki. - Chodzi o sam fakt podniesienia ręki na ambasadora. Dlaczego, no powiedzcie mi - rzucił błagalnym tonem - dlaczego? Wiedzielicie przecież, że sš nietykalni!
  - Cóż, poczštkowy plan był włanie taki, żeby nie dopucić, żeby co mu się stalo, ale...
  - Ale...? - Saladin zachęcił go do rozwinięcia wypowiedzi.
  - Ale wyszło jak wyszło. - Lanfan wzruszył ramionami. - Poza tym, to on mnie wyzwał na pojedynek.
  - Przyznaję, że jest to lekka okolicznoć łagodzšca, ale, na bogów, niczego nie tłumaczy! Co innego jest gorsze. Amarant, ambasador zeznał, że w pewnym momencie rzuciłe się na niego i przerwałe walkę. To prawda?
  Kuuja spojrzał na Amaranta dziwnym wzrokiem.
  - Tak było? - zapytał.
  - Hmm, cóż... - Ksišże podrapał się nerwowo po głowie. - Obawiam się, że tak.
  - Możesz mi dokładnie opisać jak to wyglšdało? - zapytał Saladin.
  - Eee... - Półsaiyan spojrzał na białowłosego przyjacela, który rzucił mu mordercze spojrzenie. - Tak nie bardzo, mało pamiętam. Wkurzyłem się i...
  - Spróbuj sobie przypomnieć - zasugerował mu ojciec Pan. - Od tego może zależeć los całej planety. Twojej planety, ksišżę.
  - Czy możemy porozmawiać w cztery oczy?
  - Oczywicie. Kuuja, Pan, jestecie wolni. Radzę wam wrócić prosto do domów. Szczególnie ciebie to dotyczy, moja panno.
  Lanfanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, mimo swego stanu, wyszedł energicznym krokiem, nie trzaskajšc drzwiami tylko dlatego, że uznał to za czyn poniżej swojej godnoci. Dziewczyna wyszła zaraz za nim, znacznie wolniej.
  - Więc mów - zachęcił Amaranta Saladin, gdy zostali sami.
  - W pewnym momencie, po ataku Kuuji, osłona wokół areny padła i obaj wylecieli na trybuny. Wtedy ambasador... zyskał znacznš przewagę. Właciwie... Kuuja nie mógł się już bronić. Bass bił go i kopał...
  - Wystarczy - przerwał Saiyan. - Czy jeste całkowicie pewien, że to miało miejsce poza arenš?
  - Ee, tak, na pewno.
  - To bardzo dobrze. Widzisz, rzuciłem okiem na regulamin tej mordowni. O przepraszam: OKWAka - zreflektował się. - One się zwykle różniš w szczegółach. W "Pod Pełniš" opuszczenie areny przez chociaż jednego z zawodników kwalifikuje się jako zakończenie walki. A to oznacza, że nie przerwałe pojedynku. To ambasador stracił kontrolę i zaatakował poza polem walki. Może jeszcze nie wszystko stracone.
  - To wietnie - skomentował bez przekonania ksišżę. Ucieszony pomylnym wynikiem swego ledztwa Saladin nie zwrócił jednak uwagi na brak entuzjazmu w jego głosie i zaczšł pakować swoje rzeczy, chcšc jak najszybciej osobicie przekazać królowi pomylne wieci. - Czy mogę już odejć? - zapytał półsaiyan.
  - Co? A tak, jasne. Tylko nie opuszczaj planety, hehe.
  Amarant wyszedł na pustawy korytarz. Pomieszczenia biurowe w saiyańskim skrzydle pałacu nigdy nie miały wybitnej frekwencji. Po przejciu zaledwie kilkunastu kroków natknšł się na Pan.
  - I co? - zapytała, wskazujšc ruchem głowy kierunek, z którego przyszedł.
  - Chyba niele.
  - To dobrze. Wiesz, wojna i te sprawy.
  - Tak, dobrze... Gdzie jest Kuuja?
  - On - zafrasowała się - poszedł sobie.
  - Dokšd? - zdziwił się ksišżę. - Wróci jeszcze dzisiaj?
  - Nie wiem dokšd. Może do domu? Nie sšdzę, żeby wrócił. Ani dzisiaj ani jutro.
  - Co?
  - Amarant, posłuchaj. Mylę, że powinnimy na razie przestać się widywać...
  - Co? - powtórzył półsaiyan, zupełnie już skołowany. - Jak to? Dlaczego?
  - Ja... Muszę już ić. - Odwróciła się i niemal biegiem zniknęła za rogiem korytarza, zostawiajšc nic nie rozumiejšcego księcia samego. Stał tam przez chwilę, jak zamieniony w słup soli, dopiero głos Saladina go otrzewił.
  - Ciężki dzień, co? - zapytał Saiyan. - Wybacz, nie mogłem nie słyszeć...
  - Eee... no tak.
  - Idę włanie do twojego ojca, chod, odprowadzisz mnie, pogadamy.
  - Nie, ja...
  - To nie była proba - Saladin zdecydowanym tonem ucišł prostesty.
  - Dobrze - poddał się ksišżę. Niespiesznie ruszyli obszernym korytarzem.
  - Wiesz dlaczego noszę te okulary? - zapytał Saiyan.
  - Hmm, nie.
  - Nigdy cię to nie dziwiło?
  - Na Yasan-sei sš bardzo popularne.
  - Ano tak. Cóż, jest pewien powód. Spójrz. - Zdjšł lustrzanki, ukazujšc niesamowity widok. W jego oczodołach tkwiły dwie metaliczne kule, które po chwili zmieniły się w normalne, ciemnobršzowe oczy, a póniej z powrotem przybrały kolor stali. Saiyan ponownie założył okulary. - Nie mam oczu, ale nie oznacza to, że jestem lepy. Wiem, że od jakiego czasu spotykasz się z mojš córkš.
  - Wyglšda na to, że już nie.
  - Heh - westchnšł Saladin. - Pozwól, że opowiem ci pewnš historię. Historię o saiyańskim księciu, który przybył na obcš planetę, gdzie zdobył wszystko o czym zawsze marzył: ojca, brata, przyjaciół, kobietę i siłę. Odnalazł dom. A potem, jednego dnia, wszystko to stracił.
  - Jak to, czy...?
  - Jestem, a raczej byłem, synem króla Vegety, ale nie to jest istotne. Gdy wypalono mi oczy, straciłem przytomnoć. Obudziłem się w piekle. Lecielimy wówczas tutaj, na Nowš Plant. Leżałem w ciemnoci, słuchajšc opowieci o tym jak umarło wszystko, co miałem. Mój brat, wielki wojownik, znacznie większy ode mnie, mimo iż był dwie głowy niższy. Mój ojciec, starszny sukinsyn, ale mimo wszystko jednak ojciec. No i ona. Była w cišży, wiesz? Nie zdawała sobie z tego sprawy. Setki.... Nie, tysišce razy wypominałem sobie, że jej o tym nie powiedziałem. Na dokładkę, straciłem całš siłę.
  - Jak to?
  - Jestem ewenementem w skali całej rasy. Ogoniasty Saiyan o sile nieogoniastych. Ale cóż z tego, skoro pozbawiony oczu nigdy już nie miałem się przemienić w oozaru, a bez tego, cóż, nie liczę się. Byłem załamany. Gdyby nie twój ojciec, zabiłbym się, bo po prawdzie nie znajdowałem żadnego powodu, dla którego los pozwolił mi wówczas przeżyć. Ale Gebacca nie dał mi zginšć. Trwało to długie lata, ale wreszcie przekonał mnie, że jest sens, by dalej żyć.
  - Pan i Brolly - domylił się ksišżę.
  - Też. Może nawet głównie, zwłaszcza na poczštku. Musiałem zaczšć wszystko od zera. Zbudować sobie nowe życie. Efekt jest taki jak widać na załšczonym obrazku. - Rozłożył dłonie, prezentujšc się w pełnej krasie. - Ale cieszę się, że nie mam oczu.
  - Jak to?
  - Bo gdybym miał, wcišż płakałbym po tym, co straciłem. To nie mija, może co najwyżej zelżeć do tego stopnia, by pozwolić ci żyć. Zależy ci na mojej córce?
  - Tak, jak najbardziej.
  - To walcz o niš, bo inaczej będziesz tego żałował do końca życia. Zapewne jest teraz w domu. Ja nie dotrę tam jeszcze przez kilka godzin...
  - Rozumiem.
  - Tylko nie wyobrażaj sobie za wiele - warknšł Saiyan. - Ona ma tylko siedemnacie lat! - Zaraz się jednak uspokoił, choć pozostał poważny. - Pozwól jeszcze, że cię ostrzegę. Jeli kiedykolwiek jš skrzywdzisz...
  - Nie musi mi pan rzucać ojcowskich grób, nigdy bym...
  - Milcz i słuchaj. Jak powiedzałem, to ostrzeżenie. Wiedz, że jeli kiedykolwiek jš skrzywdzisz, ona nigdy ci tego nie zapomni. Dopadnie cię choćby na końcu wszechwiata i wyrwie... hmm, sam się domyl.
  - O-okej. Dzięki.
  - Jestemy na miejscu. Powodzenia. - Poklepał Amaranta po plecach i złapał za klamkę do gabinetu króla.
  - A, Saladinie - zatrzymał Saiyana ksišżę. - Możesz nie mówić mojemu ojcu, że spotykam się z Pan? On jej chyba nie lubi...
  - Hehe, jasna sprawa, wasza wysokoć.
  Tego dnia spotkanie rady królewskiej z delegacjš wszechsojuszu odbyło się w icie rekordowym tempie. I tak stanowiło to spełnienie się optymistycznego scenariusza, gdyż większoć zainteresowanych sšdziła, że do konferencji w ogóle nie dojdzie. Atmosfera była napięta jak nigdy wczeniej, strony bez przerwy rzucały sobie nawzajem grone spojrzenia.
  - Ubolewamy nad tym, co się wydarzyło - przekonywał Taguir, szef delegacji wszechsojuszu. Nawet zręcznie ukrywał trudnoć z jakš te słowa przechodziły mu przez gardło. - Bass zostanie ukarany jak tylko wrócimy do naszej stolicy.
  - Z pewnociš da się tę sytuację jako załagodzić - zaproponował król Gebacca. - Ostatecznie nikomu przecież nie stała się krzywda.
  - Niestety - Taguir zgasił jego nadzieje - w tych warunkach nie możemy kontynuować negocjacji. Nie chodzi tylko o to, że nie czujemy się tu już bezpiecznie, ale także o to, że nie mamy pełnomocnictwa, by negocjować tylko we dwóch.
  - Co w takim razie z kwestiami, które udało się nam już ustalić? Nie zgodzimy się na wznowienie blokady planety. Poleje się krew.
  - Obawiam się, że nie mogę poważnie traktować grób, wasza królewska moć.
  - To tylko informacja - sprostował Gebacca. - Mam chyba sposób, by rozwišzać problem. Proponuję, bymy kontynuowali negocjacje na waszym terenie. Wyznaczę delegację...
  - Przykro mi, ale to niemożliwe. Najwyższy nie wyraził zgody. Może za jaki czas...
  - Nalegam. Utrzymanie zawieszenia broni to priorytet, a to możemy zrobić wyłšcznie kontynuujšc proces pokojowy.
  W oczach Taguira pojawił się ledwo dostrzegalny błysk.
  - Przyznaję rację temu rozumowaniu, ale możemy się zgodzić wyłšcznie na jednš osobę, i to takš, którš sami wyznaczymy.
  - Dwie osoby. Jednš wyznaczycie sami, drugš ja.
  - Zgoda. Naszym życzeniem jest, by jednš z wysłanniczek została pani Garnet.
  Zidane niespokojnie poruszył się na krzele.
  - Dobrze. Ja wyznaczam...
  - Wasza wysokoć. - Mšż Garnet zabrał głos. - Proszę o wybaczenie, że przewrywam, ale chciałbym zgłosić się na ochotnika.
  - Odmawiam - krótko odparł król. - Wyznaczam komandor Okrę, dowódczynię Złotego Szwadronu.
  Tym razem to Saladinowi nie spodobało się to, co usłyszał. Nie odezwał się jednak. Ufał królowi, nawet w sytuacji, gdy ten odsyłał życiowe partnerki swoich dwóch najwierniejszych ludzi na drugi koniec wszechwiata. Zaufanie bezgraniczne, inaczej trudno to okrelić.
  - Skoro więc wszystko ustalilimy, pozwolimy sobie na zakończenie spotkania - zaczšł chudy Kukitsa, dzisiaj jedyny towarzysz Taguira. - Musimy poczynić odpowiednie przygotowania przed odlotem.
  - Oczywicie. Ogłaszam koniec obrad. Lordzie Garland, poruczniku Aubergine, jestecie wolni. Resztę proszę o pozostanie do mojej dyspozycji. Lordzie Saladinie, komandorze Zidane, lordzie Quina, za kwadrans w moim gabinecie.
  - Musisz mi wybaczyć, że nie pozwoliłem ci polecieć z żonš, Zidane, ale potrzebuję cię tu, na miejscu. Będziesz miał okazję zajšć się swoim synem. I moim.
  - To znaczy?
  - Napięcia między Saiyanami i Lanfanami stajš się coraz poważniejsze. Nie wspominam już nawet o NLV, czy reszcie oszołomów i separatystów. Jeli mój plan się powiedzie, nie będš groni. - Przerwał na moment. - Amarant jest kluczem do zespolenia społeczeństwa w całoć. Nie jestem jeszcze pewien jak to zrobić, ale on usunie wszelkie podziały. Jest pół-Saiyanem, pół-Lanfanem, urodzonym tutaj, wychowywanym na Yasan. Taki władca zadowoli wszystkich. Jak dobrze pójdzie, to nawet tradycjonalici będš usatysfakcjonowani.
  - Nie chcę przerywać - przerwał Zidane - ale jest jeszcze kwestia mojej żony. Zdajesz sobie sprawę, że poleci tam właciwie jako zakładniczka.
  - Owszem - przyznał Gebacca. - Dlatego włanie wasz król uruchomił swój wielki umysł i znalazł rozwišzanie: komandor Okrę. Dlaczego ona, zapytacie...
  - No włanie, dlaczego? - zaciekawił się Saladin. - Nie nadaje sie na dyplomatkę bardziej niż ja.
  - Dla towarzystwa i bezpieczeństwa. Jasne, że nic nie wynegocjujš, ale przynajmniej we dwie będš się czuły raniej. Poplotkujš sobie, pozwiedzajš, jak to baby. A kiedy będš we dwie, byle oddział specjalny ich nie ruszy. Właciwie, Okra może się nam tu przydać, ale Zidane chyba nie chciałby, by w ciężkich chwilach Garnet szukała wsparcia u takiego, na przykład, Aubergine'a.
  - Ufam jej... ale nie chciałbym.
  - No włanie, jak widzisz, Saladinie, Okra jest idealna do tej roli, zresztš tobie jest wszystko jedno.
  - Tak?
  - Owszem, mam dla ciebie zadanie specjalne. Według danych wywiadu, wcišż jestemy nieco słabsi od wszechsojuszu. Zamierzam przechylić szalę na naszš korzyć. Quina, zabierzesz głos?
  Milczšcy dotšd niewysoki Lanfan odchrzšknšł i zaczšł:
  - Jako, że użytecznoć danych, które przywielimy dziewięć lat temu z Ziemi powoli się kończy, zaproponowałem wyprawę do dawnej siedziby androidów Zeta. Jest dobrze ukryta, więc istnieje duża szansa, że wcišż nikt jej nie odnalazł. Możemy tam znaleć naprawdę ciekawe rzeczy: ródła energii, technologie bojowe i bogowie wiedzš co jeszcze.
  - Gra warta wieczki, ale okolica jest niebezpieczna - dodał król. - Kto wie kogo lub co spotka się po drodze. Dlatego to włanie ty polecisz z Quina, Saladinie.
  - Czy to nie będzie wyglšdać jakby odsyłał mnie z planety, bo podejrzewasz, że wspieram NLV? - zapytał ni z tego ni z owego wysoki Saiyan.
  - Ach, te plotki, zapomniałem o nich.
  - Jasne, a mnie odrosły oczy - zadrwił eks-ksišżę. - Jeli mi nie ufasz, powiedz to wprost.
  - Sal, przeginasz - upomniał Zidane.
  - Nie, w porzšdku. - Król westchnšł. - Panowie - zwrócił się do wszystkich trzech. - Powiedzcie mi, komu ja mam ufać, jeli nie wam? Setki razy dawalicie mi dowody swojej lojalnoci. Niby możecie być geniuszami zdrady i od lat udawać wiernoć dla zmyłki, żeby w kluczowym momencie wbić mi nóż w plecy, ale musiałbym mieć ostrš paranoję, by podejrzewać co takiego. A na razie, odpukać, nie mam paranoi. Wręcz przeciwnie, ufny ze mnie facet, niemal naiwny, nie wiem jakim cudem wcišż żyję... Ale wracajšc do tematu, Saladinie, jeste dla mnie jak syn. I mówię to szczerze, nie jako puste hasło. Jeli kto widział cię współpracujšcego z NLV, to powinien wymienić sobie oczy na takie jak twoje. Po co miałby to robić? Przecież na aktualnym stanowisku masz wszystko, czego dusza zapragnie.
  - Wszystko, poza tronem. Jestem synem Vegety, czy to nie wystarczajšcy powód, by chcieć zajšć twoje miejsce?
  - Bez urazy, ale pogoń za władzš w twoim wykonaniu jako nie składa mi się w sensownš całoć. Przecież ty nienawidzisz polityki, pomijajšc nawet, że nie masz do niej żadnego talentu. Ponownie, owszem, mógłby udawać przez cały ten czas, ale co takiego przekracza zdolnoci mojej wyobrani. Wbij więc sobie w ten pusty łeb, że w kosmos wysyłam cię dlatego, że nie mam do tej roboty nikogo odpowiedniejszego.
  - W porzšdku, przekonałe mnie - stwierdził z umiechem ojciec Pan.
  - wietnie. Wspominałem, że wylatujecie jutro? Skoro wyjanilimy już wszystko, poproszę was o wyjcie i wezwanie tu obu naszych pięknych dyplomatek. Muszę im udzielić kilku wytycznych. - Król aż zatarł ręce na myl o tym. - Aha, Saladinie, jeszcze jedno - rzucił z szelmowskim umiechem. - Muszę rozmówić się z Amarantem, więc gdy wrócisz do domu, bšd tak dobry, odklej go od swojej córki i przylij tu do mnie...
  - Hehe, jasna sprawa, wasza wysokoć.
  Kuuja nie wiedział jak długo kršżył po miecie i okolicach, nie miało to zresztš większego znaczenia. Nie doć długo. Mimo szczerych chęci, nie zdołał uspokoić ani kłębišcych się w głowie myli ani szarpišcych nim emocji. Czuł się trochę jak kula do pinballa, która utknęła gdzie w górnych granicach stołu i odbija się to od jednej, to od drugiej ciany, nie potrafišc spać.
  Potrzebował spokoju, najlepiej snu, wrócił więc do domu. Okazało się to, niestety, błędem. Ojciec, jak nigdy, czekał na niego i już od progu powitał gniewnymi okrzykami. Powiedział dużo, ale do Kuuji dotarło bardzo niewiele. Co o głupocie, o odpowiedzialnoci, o rozpuszczonych bachorach i niewdzięcznoci.
  Pretensje.
  Kiedy młodszy Lanfan spróbował się odezwać, Garland uderzył go w twarz. Mimo iż dysponował poziomem mocy równym zaledwie kilku zwyczajnym jednostkom, cios ten zabolał Kuuję bardziej niż którykolwiek z tych zadanych wczeniej przez Bassa. To przeważyło szalę.
  Odepchnšł ojca i przygwodził do ciany, chyba łamišc mu obojczyk. Lord krzyknšł z bólu, ale ucisk syna wcale nie zelżał.
  - Nie miałe mi nic do powiedzenia, gdy chciałem słuchać, tato - warknšł Kuuja. - Teraz już nie chcę, więc milcz. A jeli jeszcze raz, chociaż raz, mnie uderzysz, zabiję cię!
  Spojrzał Garlandowi prosto w oczy i ujrzał strach. Po chwili pucił ojca i nie oglšdajšc się za siebie poszedł do swojego pokoju. Nie trzasnšł drzwiami.
Koniec rozdziału dwudziestego.
Your designs, all the worse from power craving.
Your desires, only where there's fire burning.
I'll show you the way, a pleasure that's for the taking.
You're trying it more, but you won't get satisfaction.
Unreal what your hate's providing. Say just words to me.
Your talk is always contradiction. Say just words to me.
You won't feel warmth of friends around you. Say just words to me.
Is it true that there is worth inside? So say just words to me.
Paradise Lost - Say Just Words
Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należšcych do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi zwišzanych.