Dragon Ball PH logo by Zaria
Rozdział 01 | Rozdział 02 | Rozdział 03 | Rozdział 04 | Rozdział 05 | Rozdział 06 | Rozdział 07 | Rozdział 08 | Rozdział 09 | Rozdział 10 | Rozdział 11 | Rozdział 12 | Rozdział 13 | Rozdział 14 | Rozdział 15

Rozdział 12

  Praca Nappy stała się ostatnio bardzo trudna. Książę Vegeta chodził zły całe dnie i wyżywał się głównie na swoim ochroniarzu, który kilka razy nie zdążył uchylić przed rzuconym w jego stronę przedmiotem. Najczęściej było to coś twardego, ciężkiego i sprawiającego ból przy zderzeniu z sajańską czaszką. Nappa co prawda przyzwyczaił się już do takich napadów złości księcia, gdy coś nie szło po jego myśli, ale kiedy obok jego głowy wbił się nóż postanowił opuścić pałac i udać się w miejsce gdzie ludzie nie rzucają w siebie ostrym sprzętem kuchennym.
  W ten sposób rozumując, Nappa musiał wykluczyć trzy czwarte miejsc na Vegecie. Temperament tubylców sprawiał, że do zwad dochodziło tu nader często, a od kiedy pojedynki zostały zakazane, z powodu znacznego skrócenia średniego wieku populacji, Sajanie radzili sobie na inne sposoby. Dobrym tego przykładem były tak zwane "burdy" wybuchające w przeznaczonych do tego lokalach. Był to sposób na ominięcie zakazu pojedynków, od których burdy różniły się dużą ilością publiczności i grupą Sajanów, którzy przerywali walkę, gdy rany walczących były poważne.
  Fundamenty tego rozwiązania były bardzo kruche, ponieważ opierały się na zasadzie "pierwszej krwi", a nie wszyscy Sajanie potrafili "liczyć". Mimo to w burdach ginęło nadzwyczaj mało osób. Jedyne walki na śmierć i życie były dozwolone podczas "gier gniewu".
  Impreza ta odbywała się co trzy miesiące i przeważnie to tam rozwiązywano wszelkie spory. Na Vegecie system sądowniczy prawie nie istniał. Jedynym sposobem było zwrócić się do króla, aby rozwiązał spór, lub przystąpić do "gier". Sajanie najczęściej wybierali drugie rozwiązanie czyli swoisty sąd boży.
  Jedyną lokacją jaka przychodziła na myśl Nappie, która była wolna od niezidentyfikowanych obiektów latających był pałacowy ogród.
  Bardzo podupadł on od czasu, gdy przestali się zajmować nim Tsufule. Sajanie mieli zakodowanego w genach żołnierza, a nie ogrodnika. Niedawno zatrudniono tu co prawda obcokrajowców, ale pracowali oni jeszcze za krótko, aby poprawa była zauważalna. Ten ogród był doskonałym odwzorowaniem planety na której się znajdował.
  Po eksterminacji Tsufuli cały system zaczął się sypać. Za ich czasów Vegeta była państwem opartym na niewolnictwie i Sajanie po podbiciu planety uznali, że nie muszą zrywać z ówczesnym życiem. Większość prac na planecie wykonywali Tsufule, ponieważ rasa zdobywców uznała, że wiele czynności jest niegodnych wojownika. I tak to wyglądało od kiedy Sajanie przenieśli się wiosek i osad do miast.
  Sytuacja zmieniła się, gdy król Vegeta zarządził czystki. Wielu doradców przekonywało go o konsekwencjach takiej decyzji, ale on nie chciał ich słuchać. Gdy zabrakło Tsufuli, zabrakło także rąk do pracy. Większość wojowniczego społeczeństwa nie wiedziała jak obsługiwać pewne urządzenia. Zaczęto najmować całe tabuny cudzoziemców, aby przejęli najważniejsze obowiązki i szkolili Sajanów. Taka operacja wymagała nakładu dużej ilości środków, przez co planeta zaczęła popadać w długi. Aby zdobyć nowe fundusze, król Vegeta zarządził, że zgłaszanie się służby najemniczej nie będzie już ochotnicze, ale obowiązkowe. Wybuch wojny tylko ułatwił sprawę.
  Nappie jednak takie porównania do głowy nie przyszły. Jedyną sprawą jaka go interesowała była, ochrona jego i tak już sfatygowanej czaszki. Był pewien, że tutaj będzie bezpieczny.
  Przeliczył się. Kilka pięter wyżej zdenerwowany książę Vegeta cisnął przez otwarte okno metalową popielnicę. Obiekt spadł dokładnie na głowę Nappy, który po uderzeniu stracił równowagę i runął na ziemię.
  Książę wiele razy podkreślał, że Nappa ma zakuty łeb i tylko to go najwyraźniej uratowało, ponieważ podniósł się natychmiast zaczął i masować głowę.
  - Na Wielką Matronę Oozaru, czemu ja? - spytał opatrzności Nappa.
  - O, tu jesteś, szukam cię po całym pałacu. Zbierz swoje cztery litery i właź na górę - powiedział do swojego ochroniarza Vegeta, wychylając się przez okno.
  - Już idę, wasza wysokość - powiedział zrezygnowanym głosem Sajan z guzem na głowie. Kilka chwil później był już przy księciu.
  - Dobrze, że jesteś, wymyśliłem co możemy zrobić z Bardockiem i jego wybrykiem.
  - Wybrykiem? Chodzi o to, że kazał spierdalać naszym z Malakry?
  - Tak. Nie jestem w stanie tego cofnąć, a Cesarstwo na pewno jutro przyśle wiadomość o tym co się stało na Malakrze. I mój plan bierze w łeb. Teraz co najwyżej mogę przekazać mojemu ojcu fałszywe namiary bazy Bardocka w nadziei, że ten zdrajca zaatakuje właśnie w momencie, gdy naszych żołnierzy nie będzie na planecie - powiedział Vegeta, patrząc na Nappę. Ochroniarz wyglądał tak jakby przynajmniej starał się zrozumieć intrygi księcia.
  Spiczastowłosy mężczyzna sam czasami nie wiedział po co mówi to wszystko Nappie. Chyba po prostu musiał się komuś pochwalić, albo wygadać, a że nie miał wielu przyjaciół, którzy byliby godni zaufania, padło na Nappę.
  - Nie podoba mi się to, ale na razie nic lepszego nie wymyślę, a teraz za mną, muszę przygotować sobie mowę - wydał rozkaz Vegeta.

  Od czasu gdy do uszu króla Vegety dotarła informacja o zdradzie Bardocka, salę tronową przepełniła nieprzyjemna atmosfera. Obawy władcy, że wymierzona przeciw niemu rewolta jest prawdą, potwierdziły się. Rzucanie czym popadnie było w rodzinie królewskiej cechą rodową, jednak ojciec dysponował o wiele większą mocą niż syn, przez co częściej po ścianach i irytujących go osobach sypały się pociski ki niż metalowe popielnice.
  Król postanowił zwołać wyjątkowy wiec rodów, aby zaradzić zaistniałej sytuacji.
  Kilka godzin później zjechały się najważniejsze osobistości planety, także przedstawiciel rodu Bardocka. Narada zaczęła się od słów króla, który warcząc i szastając przekleństwami na prawo i lewo wyjaśnił zebranym cel zebrania. Większość zasiadających na sali Sajanów nie widziała go tak wściekłego od czasu, gdy Tsufule zaczęli porywać dzieci.
  Zebrani przywódcy rodów, którzy byli czymś w rodzaju szlachty, wyrazili swoją dezaprobatę dla haniebnych metod, jakie wybrał Bardock. Książę Vegeta wiedział, że teraz nastał krytyczny moment debaty. Postanowił wkroczyć.
  - Wybacz moje wtargnięcie, ojcze, ale mam bardzo ważne informacje od wywiadu - zaczął Vegeta, klękając przed królem.
  Większość zebranych ucichła i spojrzała się na księcia. Sajanie na sali gardzili wywiadem, byli wojownikami i nie mogli zrozumieć po co te podchody, podsłuchy, przekupstwa. Duża cześć z nich walczyła jeszcze z Tsufalami i wyznawali zasadę, że walka jest najlepszym rozwiązaniem na większość pojawiających się problemów.
  Jednak planeta, która wchodzi na arenę międzynarodową musiała posiadać wywiad i kontrwywiad. Książę, który uczył się w najlepszych zagranicznych szkołach i miał otwarty umysł, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział też, że jako głowa takiej organizacji może ją wykorzystywać do własnych celów.
  - Z bardzo wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że generał Bardock wraz z reszta naszych wojsk zatrzymał się niedaleko terytoriów należących obecnie do Cesarstwa. Sugeruję, aby wysłać tam żołnierzy, aby ukarali zdrajców.
  - Świetnie, mój synu. Czy ktoś ma inny pomysł? - zadał pytanie król, ale Sajanie milczeli.
  Na ustach księcia pojawił się jakby pół-uśmiech. Teraz postanowił wprowadzić drugą cześć swojego planu w życie.
  - Ojcze, skoro możemy już ukarać zdrajców poza planetą, czemu nie zrobić tego z tymi wychowanym na naszym własnym łonie? - rzekł książę. Na sali zapanował gwar. Król podniósł rękę, aby uciszyć zebranych, po czym zapytał:
  - Co masz na myśli mój synu?
  - Krwawy księżyc. Ród, z którego wywodzi się Bardock to także zdrajcy. Musieli wiedzieć o tym co planuje ich aktualny przywódca, a mimo to nie ujawnili tego, to zdrajcy!
  - To kłamstwo! Nasz ród nie ma z tym nic do czynienia! - poderwał się z miejsca przedstawiciel oskarżonych.
  Książę tylko uśmiechnął się po raz drugi i wymknął się z rozkrzyczanej sali. Do stojącego na korytarzu Nappy dobiegały gwar debaty i gdy tylko spiczastowłosy Sajan z nalazł się w zasięgu jego wzroku przyjął minę jakby chciał o coś zapytać.
  - Oskarżyłem Krwawy Księżyc dla określonego celu - powiedział książę uprzedzając pytanie swojego podwładnego. - Widzisz, mój umięśniony przyjacielu, to zabezpieczenie. Prawdopodobnie Krwawy Księżyc nie poniesie żadnych konsekwencji, ale gdy Bardock dowie się o oskarżeniach i ewentualnych jego następstw, przyspieszy swój atak - kontynuował książę. - I to dokładnie w tym momencie, kiedy nasza armia poleci ścigać duchy w pasie asteroid. To wszystko jest częścią mojego planu - skończył wyjaśniać Vegeta, a na jego twarzy pojawił się pół-uśmiech.

  Grupa statków towarowych zbliżała się do Vegety. Jednak zamiast dóbr, w ładowni znajdowali się sajańscy wojownicy. Podobne statki lądowały na planecie dość często, więc nikt nie miał się zorientować, póki nie będzie za późno. Przynajmniej takie były założenia.
  Cały plan był bardzo ryzykowny, ponieważ zakładał zgranie ze sobą w bardzo krótkim czasie wielu czynników. Gdyby choć jedna rzecz poszła nie tak, cała operacja mogłaby zawalić się jak domek z kart. Na szczęście, Bardock trzymał asa w ogonie.
  Brolliego.
  Kilku Sajanów odważyło się nawet powiedzieć, że syn Paragasa jest wcieleniem Legendarnego. Bardock uznałby takie słowa za bluźnierstwo, gdyby na własne oczy nie zobaczył mocy tego młodzika. Momentami jego poziom wychodził poza skalę urządzeń pomiarowych, by chwilę potem spaść do kilku jednostek.
  Brolli posiadał ogromny potencjał, ale kontrolowanie czy rozwijanie go było nad wyraz trudne. Sajańskiemu chłopcu musiano założyć urządzenia zwane ogranicznikami. Były to przypominające dwie bransolety oraz diadem złote przyrządy regulujące przyrost ki. Choć może to było złe określenie ich funkcji.
  Z wykładu jaki Bardock dostał od jednego z naukowców zapamiętał, że gdy Brolli przekroczy zaprogramowana granice urządzenie wysyłają impuls energetyczny do jego mózgu i mięśni. W ten sposób narastająca ki była "zbijana" do wyznaczonego poziomu. Bardock przyjął to rozwiązanie w nadziei, że syn Paragasa nauczy się kontrolować i poprowadzi atak na pałac. Jednak jego zamiary zostały pokrzyżowane przez zbytnią "nadpobudliwość" chłopca.
  Podczas treningów to nie przeszkadzało, jednak prawdziwa walka to zupełnie inna historia. Bitwa wymagała maksymalnego skupienia i każde rozproszenie koncentracji mogło być tragiczne w skutkach. Szkolenie pozwoliło zwiększyć granice mocy, za którą znajdowało się już tylko szaleństwo, żądza mordu i zatracenie w walce. Bardock najbardziej obawiał się, że syn Paragasa straci nad sobą kontrolę w trakcie potyczki i stanie zagrożeniem nie tylko dla popleczników Vegety, ale i dla swoich sprzymierzeńców.
  Nagle zaczął zastanawiać się czy określenie Brolliego asem było słuszne. Był to bardziej joker, który w każdej chwili mógł zostać rzucony na stół bijąc wszystkie inne karty. Bardock momentalnie rozwiał złe myśli. Przed nim prawdopodobnie najważniejsza bitwa w życiu, a zmartwienie nie pomogą mu w jej wygraniu.
  Sajan przeszedł z kabiny do luku towarowego i zatrzymał się na wąskim pomoście. Oparł się o barierkę i spojrzał na dół. W miejscu gdzie normalnie znajdowały się skrzynie i kontenery teraz przebywali sajańscy wojownicy. Większość miała ledwo ukończone czterdzieści lat, wiek, od którego zaczynała się pełnoletność, a już byli gotowi na śmierć w boju. Dla innych kultur wydałoby się to barbarzyństwem, ale Sajanie od najmłodszych lat byli uczeni, że polec w bitwie to największy zaszczyt jaki może ich spotkać. Mimo to, wielu ogoniastych nie widziało nic chwalebnego w śmierci w walce z nie swoim wrogiem, na nie swojej ziemi i w nie swojej sprawie. Właśnie jednym z nich był Bardock.
  Omiótł jeszcze raz wzrokiem młodzież pod sobą i widząc ich młode twarze przypomniały mu się słowa sajańskich wojowników jakich uratował z Malakry. "Zgadzamy się z tobą, ale król jest królem nie podniesiemy na niego ręki". Bardocka nie zachwyciła ta decyzja. Co prawda Sajanie z Malakry postanowili pomóc, gdy nastąpi zmiana na tronie, ale dla ogoniastego generała była to za mało. Liczył na ich pomoc w samym przewrocie, na pozyskanie doświadczonych wojowników do swojej sprawy. Musiał się pogodzić z tą porażką. Po raz ostatni spojrzał na pełnych młodzieńczego zapału wojowników, po czym wrócił do kabiny pilotów.

  Książę Vegeta dzięki swojej bardzo rozwiniętej siatce szpiegowskiej znał dokładną godzinę rozpoczęcia planowanego ataku na pałac. Założenie gildii najemniczych na wielu planetach było, jak się okazało, doskonałym pomysłem. Planeta, czy generał poszczególnej armii, mogli zamówić sobie sajańskie wsparcie wyłącznie wysyłając kogoś do takiej gildii. W żadnym takim przedstawicielstwie nie znalazłoby się jednak mieszkańca Vegety. Wszystkie gildie były prowadzone przez szpiegów księcia, co dawało im duże pole do popisu, a także zapewniało wpływy do sajańskiej kasy. Dzięki temu manewrowi, Vegeta wiedział o wielu rzeczach dziejących się w całej galaktyce. Godzina chwały Bardocka zbliżała się wielkimi krokami, a książę postanowił zadbać, żeby trwała wyznaczone jej sześćdziesiąt minut.
  Vegeta założył sajański scouter na lewe ucho. Od tych używanych przez Imperium różnił się tym, że był większy i zbudowany z o wiele cięższego i twardszego materiału, aby był w stanie wytrzymać temperament tubylców.
  - Nappa, każ przygotować statek. Ja zrobię jeszcze szybki obchód i lecimy - rozkazał książę.
  - Tak jest, wasza wysokość - odparł ochroniarz.
  Vegeta ruszył do jednej ze strażnic. Gdy dotarł na miejsce, Sajanie pełniący tam służbę pokłonili mu się w geście szacunku. Podchodząc do wysokiego osobnika o długich czarnych włosach, książę zaczął:
  - Mam nadzieję, kapitanie Raditz, że mój wybór nie był błędem.
  - Nie, wasza wysokość. Czuję się zaszczycony mianowaniem mnie kapitanem straży pałacowej i będę wykonywał swoje obowiązki jak najlepiej - odparł długowłosy Sajan.
  - Mam nadzieję, kapitanie. I pamiętaj, życie króla jest najważniejsze - powiedział Vegeta, kryjąc sarkazm w głosie.
  - Oczywiście, wasza wysokość, nie zawiodę cię - odpowiedział Raditz z irytacją. Poczuł się urażony tym, że ktoś, nawet jeśli to sam książę, przypomina mu, co należy do jego obowiązków.
  Żegnając się ze strażnikami Vegeta opuścił strażnicę, z pół-uśmiechem na twarzy. Skierował się w stronę sali pałacowej, jednak zatrzymał się w pół drogi i spojrzał w stronę nieoświetlonego korytarza.
  - Stalker, jesteś tu? - zadał pytanie jakby do siebie Vegeta.
  - Oczywiście, że jestem - dobiegł go głos z cienia.
  - Dobrze, czy wykonałeś moje polecenie? - spytał jakby retorycznie książę.
  - Tak.
  - Dobrze. I pamiętaj, Stalker, czekaj aż do momentu śmierci mojego ojca - upomniał niewidocznego osobnika Sajan.
  - Bez obaw, moja cierpliwość jest duża.
  - Zwłaszcza gdy zaspokoi się ją niezłą sumką.
  - Nie przeczę - odparł głos.
  Vegeta kontynuował swój marsz aż dotarł do drzwi sali tronowej. Nie bacząc na strażników, którzy zresztą i tak nie oponowali, otworzył je i wszedł do środka.
  Król siedział na tronie, przeglądając raporty od najemników, a także dokumentację sporów, jakie miał rozstrzygnąć.
  - Ojcze - zaczął książę, klękając na jedno kolano.
  - Czego chciałeś, mój synu? - spytał król, nie przerywając oglądania papierów.
  - Zapytać się czy czegoś ci nie potrzeba - skłamał Vegeta.
  - Dziwne pytanie z twojej strony, ale nie. Możesz odejść - odparł nadal pochłonięty pracą król.
  - Żegnaj, ojcze - powiedział książę, mocno akcentując pierwszy wyraz.
  - Tak, tak żegnaj - zbył go gestem ręki starszy Vegeta.
  Książę wykonał gest szacunku i opuścił sale tronową. Załatwił już wszystko co chciał i teraz pozostało mu już tylko wycofanie się na bezpieczną odległość.

  Na pokładzie jednego z transportowców sajańska młodzież przygotowywała się do swojej pierwszej prawdziwej bitwy. Jak to normalnie bywa w takich sytuacjach, każdy starał się zabić jakoś narastający stres. Najczęściej robiono to poprzez kolejne sprawdzanie całego ekwipunku, czy pancerz dobrze leży, czy scouter nie spadnie podczas biegu, czy buty dobrze zamocowane. Wysoki, długowłosy młodzieniec w brązowo-czarnej zbroi nie był wyjątkiem. Co chwila nerwowo sprawdzał swoje bransolety i diadem.
  - Uspokój się człowieku, przez minutę nic się nie mogło stać z twoimi świecidełkami - zaczął inny czarnowłosy młodzieniec. Mniejszy od Sajana do którego się zwrócił, przewyższał go jednak w kwestii bujności fryzury, a może po prostu włosy były w wyjątkowym nieładzie. Na twarzy młodzieńca malował się zawadiacki uśmiech podkreślający jego awanturnicze, roziskrzone czarne oczy.
  - Masz racje Thales, ale wolę być pewny - powiedział Brolli, ponownie zerkając na bransolety.
  - Twoja broszka... a raczej bransoleta - odpowiedział Sajan, po czym włożył sobie do ust pałeczkę czegoś, co najwyraźniej było jakiegoś rodzaju racją żywnościową.
  Do dwóch młodzieńców podeszła czarnowłosa kobieta o wydatnych kościach policzkowych i lekko skośnych oczach.
  - Cześć, jestem Selvoy - zaczęła Sajanka. Obaj młodzieńcy spojrzeli na nią. Pierwszy, a raczej jedyny odezwał się Thales.
  - Thales, a to jest Brolly - powiedział Saiyan wskazując na przyjaciela. - Skąd jesteś?
  - Skrzydło północne, a wy?
  - Obaj jesteśmy ze skrzydła wschodniego. Słyszałem, że w północnym strasznie cisnęli.
  - Instruktor Toteppo jest wymagający, ale da się przeżyć. Fajne... zegarki - zwróciła się do Brolliego Selvoy dostrzegając liczniki w przypominających drogocenne kamienie wizjerach.
  - To nie zegarki. To jego ograniczniki - odpowiedział za przyjaciela Thales, wiedząc, że ten nie bardzo lubi rozmawiać o tym co nosi na przed ramionach.
  - Ograniczniki?
  - Tak. Takie gówna bez których on dostaje fioła - wytłumaczył jak najlepiej umiał Thales.
  - Czyli tego w ogóle nie zdejmujesz? - spytała Brolliego Selvoy
  - Kiedyś zdejmowałem jak szedłem pod prysznic - odparł milczący dotąd Brolli.
  - Taa... pamiętam raz się wypieprzyłeś i tak się wkurwiłeś, że ledwo w dwudziestu cię zatrzymaliśmy.
  - Od tego czasu dają mi wodoodporne.
  - O czym wy mówicie? - zapytała zdezorientowana Selvoy.
  - Mój przyjaciel tutaj ma taką nieprzyjemną cechę, jak się wkurwia, to atakuje wszystko co mu się nawinie pod łapę - wyjaśnił Taurus.
  - Aha. To chyba dlatego instruktor Toteppo powtarzał, że za nic nie chciał by uczyć we wschodnim.
  - Taa. Brolli stał się od sławny od czasu, gdy spuścił Paragasowi takie lanie, że musieli go przez miesiąc składać w ambulatorium.
  - Fajnie - skomentowała Selvoy.
  - Taa, zwłaszcza, że Paragas to jego ojciec. Później na drzwiach do jego pokoju żeśmy przykleili kartkę z napisem "stop przemocy w rodzinie" i takie tam - powiedział Thales z uśmiechem na twarzy. Brolli, albo go nie słuchał, albo po prostu się nie odzywał. Trudno było poznać po jego kamiennej twarzy.
  - On tak zawsze? - spytała Selvoy.
  - Taa. Da się przywyknąć - odparł Thales, patrząc na milczącego przyjaciela. Rozmowa została przerwana przez pojawienie się Paragasa na pomoście.
  - Dolatujemy, przygotujcie się! - krzyknął górujący nad innymi Sajan.

  Gdy transportowce weszły w atmosferę, w okolicy pałacu panowała noc, co było bardzo korzystne dla Bardocka i jego sił. Nocne rozładunki i załadunki nie były niczym nowym w dokach. Jednak, gdy słońce chowało się za horyzontem większość pracowników szła do domu, zostawali tylko ci niezbędni. Pomimo, że większość transportów była tak ustawiana w czasie, aby przylatywała w dzień to zdarzały się "obsuwy", dlatego pracownicy doków nie zdziwili się, widząc zbliżające się do nich statki.
  Prawdopodobnie nie zdziwili się także dlatego, że nie zdążyli tego zrobić. Zaraz, jak tylko pierwszy, mniejszy od pozostałych pojazd znalazł się trochę bliżej powierzchni luk towarowy otworzył się i z wnętrza statku wyskoczyli wojownicy strzelający do wszystkiego co się ruszało. W ten sposób w rekordowym czasie została wyeliminowana wieża kontrolna i wszyscy pracownicy na lądowisku. Niedobitki zginęły kilka chwil później gdy grupa agresorów rozproszyła się po dokach.
  Gdy lądowisko było już "czyste", zaczęły lądować większe pojazdy. Kilka chwil później wszystkie siły Bardocka były już gotowe do walki.
  Zgodnie z planem, żołnierze zostali podzieleni na trzy grupy. Pierwszą dowodził sam Bardock. Miała ona na celu zaatakowanie głównej strażnicy i rozbicie trzonu straży pałacowej, a później atak na salę tronową. Druga grupa, dowodzona przez Tomę, szturmowała centrum łączności i arsenał. Miało to uniemożliwić wezwanie posiłków, a także odparcie ewentualnej odsieczy. Trzecia grupa, pod dowództwem Paragasa, miała atakować małą strażnicę i salę tronową, aby uniemożliwić odwrót królowi.
  Początkowo dowodzić mieli Brolli i Thales, ale wybuchowość pierwszego i krnąbrność drugiego sprawiły, że plany trzeba było zmienić. Nie zmieniało to jednak faktu, że chłopcy byli najsilniejszymi wojownikami ze wszystkich młodzików, więc włączono ich do ataku na sala pałacową.
  Wkrótce po zajęciu lądowiska, wszystkie siły ruszyły. Pozostała tylko grupa uderzeniowa pod przewodnictwem Toteppo. Zabezpieczał on doki, kontrolując ruch nad Vegetą.
  Pałac znajdował się niedaleko portu kosmicznego, ale i tak przedostanie się prawie trzem tysiącom wojowników przez miasto bez zauważenia było nie lada wyzwaniem. W tym celu podzielili się na jeszcze mniejsze grupki i szli bocznymi uliczkami.
  Najwidoczniej wszystko się powiodło, ponieważ żaden alarm się nie uruchomił. Nawet jeśli, któraś z grupek została zauważona, nie dostrzeżono w niej zagrożenia. Ot, zwykła młodzież przechadzała się po nocy. Mimo przewagi gołowąsów, w siłach Bardocka znaleźli się też jego wojownicy klanowi oraz grupka ochotników z Malakry.
  Kilka chwil później, wszyscy żołnierze byli już na wyznaczonych pozycjach. Używając swojego scoutera, Bardock wysłał krótki sygnał do wszystkich dowódców, co równało się z wydaniem rozkazu do rozpoczęcia ataku. Godzina chwały sajańskiego generała nastała. Jednoczesne natarcie z trzech stron zaskoczyło straże pałacowe. Było to zrozumiałe, ale powinni szybko się otrząsnąć i rozpocząć skuteczną obronę. Nie zrobili tego. Książę Vegeta dopilnował, aby tego dnia w pałacu straż pełnili głównie sami młodzi i niedoświadczeni Sajanie.

  Wybuch znacznie poszerzył jedno z okien głównej strażnicy. Przez wyrwę wlecieli wojownicy pierwszej grupy, ostrzeliwując wnętrze budynku. Strażnicy próbowali ich powstrzymać zasypując nowo powstałe wejście pociskami ki, ale ustępowali żołnierzom Bardocka zarówno szybkostrzelnością jak i średnią mocą rzucanych ładunków energetycznych. W takiej sytuacji, obrońcy musieli się cofnąć zostawiając wyrwę niezabezpieczoną, co umożliwiło reszcie sił Bardocka dostanie się do pałacu bez konieczności przebijania się przez główne wejście.
  Obrońcy, mimo porażki na górnych piętrach głównej strażnicy, szybko się przegrupowali zajmując pozycje na schodach, przed wąskimi korytarzami, czy za zbudowanymi naprędce prowizorycznymi blokadami. Widać było, że w przeciwieństwie do strażników ich dowódca posiadał doświadczenie i umiał zreorganizować obronę po początkowych porażkach. Jednak wojenne obeznanie wrogiego kapitana straży nie mogło zrekompensować braków w wyszkoleniu jego podwładnych. Klatki schodowe zostały zdobyte, korytarze przebyte, a barykady przełamane. Na tym etapie walki nic już nie mogło uchronić głównej strażnicy od wpadnięcia w ręce agresora.
  Morale obrońców było jednak bardzo wysokie i zamierzali oni walczyć do końca. Swój ostatni bastion urządzili przy przejściu ze strażnicy do dalszych części pałacu. Bardock myślał, że to będzie kolejne starcie pozycyjne, w którym wojownicy obu stron będą strzelać do siebie pociskami ki, jednak obrońcy zdążyli zauważyć, że nie są w stanie pokonać agresorów w ten sposób i gdy tylko żołnierze pierwszej grupy znaleźli się dość blisko, strażnicy ruszyli na zderzenie czołowe.
  Zbliżające się do siebie "fale" Sajanów były naprawdę spektakularnym widokiem, a ich zderzenie robiło jeszcze większe wrażenie. Mimo widowiskowości tego starcia, któremu pozazdrościłby niejeden film akcji, była to straszliwa potyczka. W naturze Sajanów nie leżało poddawanie się, dlatego była to walka do końca, bardzo krwawego końca. Bitwa, w której rodak mordował rodaka.
  Bardock unieszkodliwił kilku kolejnych wrogów i zauważył lukę w formacji wroga. Postanowił wykorzystać zaistniałą sytuację i wydać rozkaz natarcia na tę wolną przestrzeń. Umożliwiłoby to rozdzielenie sił obrońców na dwie części i szybsze ich wyeliminowanie.
  Zamiar sajańskiego generała nie został jednak zrealizowany. W chwili, gdy włączył scouter i otworzył usta, aby wydać z siebie grupę artykułowanych dźwięków, pięść wrogiego dowódcy zatrzymała się na jego brzuchu. Pancerz uchronił go przed poważnymi ranami, ale nie zdołał zapobiec utracie tchu oraz potwornemu bólowi, jaki pojawił się chwilę potem.
  Kapitan straży nie dał Bardockowi czasu na ochłonięcie i uderzając w twarz posłał go na jedną ze ścian. Zmysły sajańskiego generała wróciły na tyle szybko, że zdołał uniknąć kolejnego ataku.
  Bardock dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się przeciwnikowi. Bardzo długie czarne włosy, wysokie czoło i oczy. Jego własne oczy.
  Raditz natarł ponownie. Wyprowadził serie ciosów, które generał, nie będąc już atakowany z zaskoczenia, zdołał odeprzeć. Gdy Raditz zaprzestał szarży, Bardock spróbował przemówić, a raczej przekrzyczeć mu do rozsądku, ponieważ w pomieszczeniu panował bitewny gwar.
  - Raditz nie musimy ze sobą walczyć! Król Vegeta to klątwa! Wysyła nas na śmierć samemu siedząc na planecie! Pomóż mi go pokonać, a wprowadzimy rasę Sajanów w złoty wiek! Synu!
  - Nie nazywaj mnie tak! Nie jesteś moim ojcem! Żaden zdrajca nie będzie moim ojcem! - wykrzykując to Raditz wystrzelił w Bardocka pocisk ki.
  Sajan przyjął go na blok i na chwilę jego sylwetkę spowiła eksplozja, a następnie kłąb dymu. Raditz nie czekając na oględziny rezultatu swojego ataku ruszył na Bardocka. Zbliżając się do opadającego dumy wyprowadził potężne kopnięcie na wysokości głowy swojego ojca. Cios został jednak zablokowany. Bardock momentalnie odpowiedział kontrą, uderzając syna w brzuch. Gdy długowłosy Saiyan skulił się bólu, dowódca pierwszej grupy pięściami złożonymi na kształt młota uderzył go w plecy.
  - Synu, przestań, naprawdę nie musimy... - nie zdołał dokończyć zdania Bardock ponieważ podrywający się z ziemi Raditz uderzył go głową w podbródek.
  - Musimy! - ryknął długowłosy, po czym rzucił się do kolejnego ataku.
  Trafił ojca w twarz. Głowa Bardocka odskoczyła niebezpiecznie do tyłu. Kapitan straży postanowił to wykorzystać i wyprowadził cios kolanem. Generał jednak w porę się zreflektował, zablokował cios syna. Następnie uderzył go łokciem w klatkę piersiową. Raditz nawet nie zdążył zareagować, gdy dosięgła go potężna seria ciosów. Ze złamanym nosem, kilka pękniętymi zebrami i rozciętym łukiem brwiowym zwalił się na ziemię. Mimo odniesionych ran nie zamierzał się poddawać. Zaczął tworzyć pocisk ki w dłoniach, gdy usłyszał nad głową:
  - Nie rób tego.
  Raditz spojrzał w górę. Nad nim stał Bardock z wycelowanym w niego gotowym pociskiem energetycznym. Długowłosy Sajan nie zaprzestał jednak koncentracji i pocisk w jego dłoniach z każdą chwilą przybierał na sile.
  - Raditz, nie! - warknął Bardock.
  Kapitan straży jednak nie słuchał. Gdy pocisk energetyczny osiągnął zadowalającą go moc, chciał rzucić go w twarz swojemu ojcu.
  Bardock był o wiele szybszy. Niebieska sfera energii uderzyła w korpus Raditza zostawiając w nim sporych rozmiarów dziurę.
  Pozostałym przy życiu ojcem targała mieszanka gniewu, smutku, żalu i rozpaczy. Kilka chwil zajęło mu zrozumienie co się tak naprawdę stało. Zabił własnego syna. Zabił własnego syna!
  Zacisnął pięści tak mocno, że jego dłonie zaczęły krwawić. Ruszył z ogromną prędkością, przebijając się przez znajdujących się w pomieszczeniu Sajanów. Jednym potężnym strzałem zniszczył masywne, kamienne drzwi i ruszył w stronę sali tronowej. Nigdy dotąd nie czuł w sobie takiej mocy ani takiego gniewu. W bardzo krótkim czasie pokonał dystans, dzielący go od sali tronowej. Po drodze prawie w ogóle się nie zatrzymał nawet, żeby unieszkodliwić atakujących go przeciwników. Roztrącał ich na boki i posuwał się dalej. Teraz tylko jedno się dla niego liczyło. Pomszczenie syna, zabicie Vegety, co w obecnej chwili było dla niego tym samym.
  - Vegeta! - krzyknął, gdy zbliżał się do drzwi, za którymi znajdował się król. Wystrzelił kolejny pocisk, aby pozbyć się przeszkody.

  Paragas wraz ze swoimi trzydziestoma podwładnymi zbliżał się do jednego z okien sali tronowej. Resztę swoich sił wysłał do ataku na małą strażnicę. Kompleks obronny, który mógł wesprzeć króla, gdy ten tego potrzebował. Jednak teraz strażnicy będą mieli pełne ręce roboty i Vegeta nie ujrzy żadnej pomocnej dłoni.
  Król, jak zwykle, przesiadywał do późnych godzin nocnych w swojej sali tronowej. Był to fakt ogólnie znany Sajanom, a tym bardziej Paragasowi i ludziom, którzy układali ten plan ataku. Wewnątrz znajdowało się nie więcej niż dwudziestu strażników. To dawało napastnikom przewagę liczebną. Co prawda, niedużą, ale jak głosiło sajańskie przysłowie "lepszy łysy ogon niż żaden".
  Paragas gestem ręki wydał odpowiednie komendy. Chwilę potem, okno zostało zniszczone przez eksplozję, która posłała odłamki metalu i szkła w strażników. Nie zadało im to co prawda większych ran, ale rozproszyło na chwilę, co skrzętnie wykorzystali agresorzy. Po chwili wszyscy obrońcy byli już w ciężkich opałach i nie mogli zatrzymać trójki Sajanów, która skierowała się w stronę króla Vegety. Paragas, Thales i Brolli podeszli na kilka metrów do tronu.
  - Poddaj się, Vegeta, nie masz szans - zaczął dowódca drugiej grupy.
  - Czyżby? - zapytał król podnosząc się z tronu, napinając mięśnie i koncentrując ki w pięściach. Był to prymitywny pokaz siły, co nie przeszkadzało mu być skutecznym. Paragas, aż przełknął głęboko ślinę. Widział już Vegetę w akcji podczas wojny z Tsufulami i było mu wstyd przed sobą, ale musiał przyznać, że obawiał się starcia z nim.
  - Słuchajcie, bierzemy go we trójkę. Brolli, ty zajdziesz go z lewej, ty, Thales... - zaczął przyciszonym głosem.
  - Sam go załatwię! - przerwał mu Thales, po czym z duża szybkością zaatakował Vegetę.
  - Thales, czekaj! - zdążył tylko krzyknąć Paragas.
  Młody wojownik wyprowadził dwa ciosy pięściami, które rozbiły się na bloku spiczastowłosego. Nie speszyło to jednak Thalesa, który z dużą siłą kopnął na wysokości głowy Vegety. Jednak i ten atak został sparowany. Lekko zirytowany już młodzik ponownie zadał cios nogą tym razem mierzył w szyję króla. Vegeta bez problemu go uniknął, kucając, po czym z ogromną szybkością podniósł się i uderzył Thalesa w brzuch. Siła ciosu była tak duża, że odrzuciła młodego Sajana na dobre kilkanaście metrów.
  Nie czekając, aż przeciwnik uderzy o powierzchnię, król wystrzelił w kierunku Thalesa pocisk ki. Został on jednak zbity z toru przez inną kulę energii, rzuconą przez Paragasa.
  Dowódca spojrzał w stronę z trudem podnoszącego się Thalesa. Jeden cios, tylko jeden cios, a drugi pod względem siły najlepszy wojownik w całej grupie ledwo zbierał się do kupy. Paragas zadrżał na samą myśl oberwania czymś podobnym. Po raz pierwszy w swoim, naznaczonym wieloma bliznami, życiu wojownika bał się starcia. Nie śmierci, a walki jeden na jednego. Zebrał w sobie resztki odwag.
  - Musimy kupić Thalesowi czasu - odezwał się do Brolliego. - Plan pozostaje ten sam. Ty zachodzisz go z lewej, ja zaatakuję czołowo.
  - Dobrze, ojcze - odparł Brolli.
  Paragas wiedział, że "kupowanie" komukolwiek czasu było najzwyklejszą w świecie bajeczką, zwłaszcza że Vegeta stał i czekał na ich ruch, jednak chciał bardziej zmotywować Brolliego.
  Najwyraźniej mu się udało, ponieważ wysoki młodzian spojrzał najpierw na Thalesa, a następnie na króla. Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu, a wizjery ograniczników zaświeciły na zielono ogłaszając wszem i wobec, że poziom mocy Sajana gwałtownie skoczył do góry i niebezpiecznie otarł się o granice bezpieczeństwa. Obaj wojownicy ruszyli na Vegetę.
  Spiczastowłosy odparował dwa pierwsze ataki, przyjmując ciosy na blok. Następnie z ogromną szybkością przeskoczył nad przeciwnikami i wylądował za nimi, zadając ciosy łokciami w ich plecy. Paragas i Brolli polecieli przodu zatrzymując się dopiero kilkanaście metrów dalej. Vegeta zaczął koncentrować w dłoniach pociski energetyczne. W chwili, gdy miał już je wystrzelić w przeciwników ktoś uderzył w jego przedramiona. Sprawiło to, że ręce króla opadły, a energia walnęła w podłoże. Powstał kłąb pyłu i dumy, z którego w dwie przeciwne strony wylecieli ranni Vegeta i Thales.
  Wybuch był na tyle potężny, że zniszczeniu uległ także stojący niedaleko tron. Vegeta szybko zreflektował się po tym niekorzystnym incydencie, ale nie na tyle, żeby sparować atak Brolliego. Otrzymał potężny cios łokciem w szczękę i kilka kolejnych, których nie zdążył zauważyć, a jedynie poczuć.
  Nie zamierzał jednak dawać sobą pomiatać w ten sposób i kolejne ataki udało mu się już zablokować. Siła ciosów młodzika była tak wielka, że każda sparowana ofensywa była dla Vegety nad wyraz bolesna. Odbijając ataki, król przyjrzał się dokładniej swojemu przeciwnikowi. Nie starszy niż czterdzieści lat gówniarz, a sprawiał mu tyle kłopotów. Jednak rzeczą, która najbardziej przykuwała uwagę były bransolety i diadem, które świeciły bardzo intensywnym blaskiem, a na ich powierzchni co chwila pojawiały się wyładowania energetyczne.
  Lustrując przeciwnika, Vegeta zauważył, że ten odsłonił brzuch. Król postanowił to wykorzystać. Potężny cios sprawił, że Brolli zgiął się w pół, a z ust wyleciała mu ślina zmieszana z krwią. Vegeta chciał go dobić i zadał cios wymierzony w kark przeciwnika. Brolli ostatkami sił zdołał jednak przyjąć ten cios na nadgarstek. Pięść króla uderzyła w bardzo niefortunne dla młodego Sajana miejsce.
  Bransoleta pękła na kilkanaście mniejszych kawałków. Brolli przestał zwracać uwagi na cokolwiek innego i patrzył z szokiem na swoją rękę. Vegeta jednak nie podzielał uczuć przeciwnika. Potężnym kopnięciem posłał go na jedną ze ścian.
  Po pokonaniu natręta, spiczastowłosy Sajan obejrzał się, aby zobaczyć jak idzie jego strażnikom. Nie można powiedzieć, że świetnie sobie radzili. Wprost przeciwnie. Vegeta chciał im pomóc i tylko instynkt wojownika sprawił, że zdążył uniknąć pocisku ki.
  Trzem kolejnym umknął już z łatwością. Paragas jednak nie rezygnował i wystrzelił jeszcze raz. Vegeta odbił ten pocisk i wystrzelił własny. Król był o wiele potężniejszy i jego ataki energetyczne były szybsze i silniejsze. Dlatego Paragas ledwo uniknął bezpośredniego trafienia, ale powstała eksplozja trochę go pokiereszowała. Spiczastowłosy skoncentrował kolejną sferę.
  Przed dobiciem Paragasa powstrzymał go instynkt, który bił na alarm, że niebezpieczeństwo jest tuż za nim. Obrócił się i wypalił do tyłu w Thalesa. Młodzik chciał mu właśnie przetrącić kręgosłup. Popchnięty pociskiem Thales uderzył w sufit tam znikając w sporej eksplozji. Chwilę później ciężko ranny i pozbawiony prawej ręki, opadł bez przytomności na ziemię.
  Na twarzy Vegety pojawił się pół-uśmiech, szybko jednak starty przez pięść Paragasa, która trafiła złamała mu przy tym nos. Vegeta nie pozostał jednak dłużny i po chwili odpłacił się swojemu przeciwnikowi tym samym. Dwaj Sajanie z zakrwawionymi twarzami i żądzą mordu w oczach to widok, który sprawiłby, że nawet najwięksi twardziele mieliby nogi z waty. Jednak Vegety i Paragasa nic już nie mogło teraz zdekoncentrować. Jeśli czuli wcześniej jakikolwiek strach, to teraz znikł. Pozostało tylko sajańskie pragnienie walki. Jednak u Vegety było ono poparte dużym doświadczeniem i poziomem mocy, co dało się zauważyć od razu.
  W kilkunastosekundowej wymianie "argumentów" dowódca drugiej grupy dostawał porządne cięgi. Ostatkiem sił zdołał wyprowadzić cios nogą na głowę, jednak Vegeta złapał jego kończynę w pół drogi. Obrócił Paragasem kilkakrotnie, po czym rzucił go w stronę drzwi. Król najwidoczniej nie chciał, aby jego przeciwnik czuł się samotnie i posłał za nim pocisk ki, który trafił ojca Brolliego w brzuch i z ogromnym impetem popchnął go na wrota.

  Eksplozja była o wiele większa niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Drzwi zostały rozerwane, podobnie zresztą jak Saiyan zwany Paragasem. Podmuch odrzucił Vegetę i Bardocka na dobre kilkanaście metrów. Żaden z nich nie mógł zrozumieć jak jeden pocisk ki mógł spowodować takie zniszczenia. Nie wiedzieli jednak, że ich ataki energetyczne trafiły w drzwi w dokładnie tym samym czasie i siła eksplozji skumulowała się.

  Bardock podniósł się i nie myśląc dłużej nad tym co się stało ruszył na przód. Gdy przekraczał miejsce, w którym kiedyś stały drzwi, wśród leżącego gruzu zauważył czyjąś urwaną dłoń, a chwilę potem większą cześć Paragasa. Korpus Sajana był dotkliwie poparzony i okaleczony. Bardock nagle zrozumiał, a przynajmniej domyślał się okrutnej prawdy.
  Przeszedł przez zniszczone wejście i rzucił okiem na wnętrze pomieszczenia. Thales leżał ciężko ranny i nieprzytomny, a Brolli z jakiegoś względu klęczał i trzymał się za twarz. Straż pałacowa została już praktycznie pokonana, zostało już tylko kilku niedobitków, ale grupa, która z walczyła nimi sama poniosła ciężkie straty. To oznaczało tylko jedno. Musiał walczyć z Vegetą samotnie. Przynajmniej do czasu nadejścia posiłków.
  - Bardock. Dobrze, że się wreszcie pojawiłeś. Będę mógł osobiście cię zabić - zaczął Vegeta jednak tym razem na jego twarzy nie pojawił się charakterystyczny pół-uśmiech. Może po prostu nie było mu do śmiechu, albo nauczony doświadczeniem z Paragasem postanowił nie śmiać się, dopóki wszyscy wrogowie nie będą martwi.
  - Nie licz na to, Vegeta. Przybyłem tu ratować moją planetę i nic mnie nie powstrzyma - warknął Bardock.
  - Przekonamy się, zdrajco. Dawaj! - krzyknął król, przyjmując postawę do walki.
  Bardock bez zastanowienia ruszył do ataku. Jego obie pieści zostały jednak złapane przez Vegetę. Sajanie zaczęli się ze sobą siłować.
  Nagle w pomieszczeniu rozległ się ryk. Wszyscy obecni spojrzeli w stronę Brolliego. Jego pozostałe dwa ograniczniki nie były w stanie wytrzymać narastającej mocy i po prostu wybuchły. Wokół młodego wojownika pojawiła się intensywna zielona aura, a jego włosy uniosły się do góry i zmieniły kolor na fioletowy. Chwilę później poziom energetyczny Brolliego ponownie skoczył. Z oczy znikły źrenice, a fioletowe przed chwilą włosy stały się zielone.
  Bardock wiedział, że teraz wszyscy mają kłopoty i to duże.
  Brolli jak z procy wystrzelił do przodu... i stała się rzecz jakiej sajański generał się nie spodziewał. Zielonowłosy po raz pierwszy w życiu zdołał ukierunkować swój gniew - atakował tylko i wyłącznie Vegetę.
  Było to jednostronne starcie. Ręka króla złamała się jak zapałka przy pierwszej próbie sparowania ciosu Brolliego. Dalej było już tylko gorzej. Spiczastowłosy co chwila otrzymywał ciosy, które mogłyby powalić, nie przymierzając, słonia. Jednak Vegeta jakoś się jeszcze trzymał. Widocznie był wytrzymalszy niż słoń. Starał się unikać ciosów i kontrować zdrową ręką.
  Jego wysiłki były skazane na niepowodzenie. Kiedy to zrozumiał, chciał uskoczyć, wznosząc się w powietrze, ale Brolli złapał jego nogę i z ogromną siłą uderzył nim o ziemię. Następnie z całej siły zaczął bombardować go seriami piąch.
  Brolli najwidoczniej nie zauważył, że Vegeta umarł, ponieważ bił dalej, a może zdawał sobie sprawę ze śmierci przeciwnika, ale to co robił sprawiało mu przyjemność. Ciężko było stwierdzić. Chwilę później, zielonowłosy wstał i rozejrzał się po pomieszczeniu. To czego bał się Bardock zaczynało się dziać. Brolliemu, a przynajmniej temu czym się stał jedna śmierć nie wystarczyła. Chciał więcej, o wiele więcej. Gniew musiał zostać zaspokojony. Bez względu na wszystko.

  Stalker czekał na ten moment. Król Vegeta został zabity. Czas wykonać zobowiązania wobec swojego pracodawcy. Stalker był skrytobójcą w pełnym znaczeniu tego słowa. Właściwości jego ciała sprawiały, że stawał się niewidoczny w nieoświetlonym miejscu. Posiadał także rzadką w tych czasach umiejętność maskowania swojej ki. Dawało mu to kolejną przewagę nad wieloma rodzajami czujników. Wielokrotnie podczas tej bitwy zmieniał swoją pozycję, przyglądając się rozwojowi akcji, i nikt go nie zauważył.
  Po raz kolejny używając ochrony cienia wśliznął się do sali tronowej. W środku Sajanie stali nieruchomo, patrząc na innego, z zieloną aurą. Stalker, czując jego siłę, aż głośniej przełknął ślinę. Natychmiast skarcił się za ten odruch. Mimo, że nikt go i tak nie zauważył, ani nie usłyszał to w innych okolicznościach byłoby z nim krucho.
  Musiał przyznać jednak, że zielonowłosy wojownik dysponował ogromną mocą.
  Chwilę później przestał gapić się na to, co reszta obecnych, przypominając sobie, że ma zadanie do wykonania. Przystawił coś na kształt rurki do miejsca gdzie inne rasy przeważnie maja usta. Ciężko było powiedzieć czy on też je ma. Ukrywanie się w mroku miał opanowane do perfekcji. Jeszcze raz omiótł wzrokiem salę, po czym wycelował rurkę w swój cel generała Bardocka. I z całej siły dmuchnął.

  Gniew Brolliego domagał się ofiary. Najbliżej łaknącego krwi Sajana stał Bardock. Dlatego też zielonowłosy na niego rzucił się najpierw. Sajański generał zaczął już koncentrować swoją ki, aby przynajmniej spróbować odeprzeć nadciągający atak. Gdy Brolli był już tylko kilka metrów od celu nagle zatrzymał się i sięgnął ręką do swojej łopatki. Tkwiła tam strzałka. Sajan wyjął ją i przysunął sobie do twarzy, żeby się przyjrzeć.
  Chwila ciszy, a później okropny ryk. Brolli był wściekły. Zielona aura przybrała na intensywności, a jego włosy jakby uniosły się do góry. Zielonowłosy odwrócił się i pomknął w stronę, z której nadleciała ta mała, ale sprawiająca ogromny ból strzałka.
  Ostatnią rzeczą jaką zdołał zobaczyć Stalker była sajańska pięść zbliżająca się do jego twarzy. Chwilę później już nie żył.
  Jednak i ta śmierć nie zaspokoiła gniewu rosnącego w Sajanie. Chciał już rzucić się na kolejną ofiarę, ale całe jego ciało przeszył ogromny ból. Brolli ryknął po raz kolejny, lecz tym razem jego skowyt wyrażał cierpienie ponad jego siły. Bolały go wszystkie mięśnie. Każda komórka jego ciała krzyczała zwijając się w agonii. Nie minęła minuta, a włosy Brolliego znów stały się czarne. Młody wojownik upadł bez przytomności na ziemię.

  Pojazd, którym poruszali się książę Vegeta i jego ochroniarz zatrzymał się jakieś dwadzieścia kilometrów za stolicą. Tam dwójka Sajanów czekała na rozwój wypadków. Vegeta co jakiś czas spoglądał na zegarek. Po godzinie czekania podjechali bliżej miasta. Gdy ich oczom ukazał się dymiący jeszcze pałac z zatknięta flagą z rodu Bardocka, książę wiedział, że już praktycznie wygrał. Przejęcie władzy na planecie będzie teraz tylko czystą formalnością. Zwłaszcza, że Bardock już zapewne nie żyje. Może i honorarium skrytobójcy było wysokie, ale miał pewność, że nie wynajął byle kogo.
  - Nappa, zawróć, pojedziemy do starego pałacu w górach. Tam... - nie dokończył książę, bo jego scouter zaczął pikać.
  - Tu Hissinger. Mam dla ciebie dobre wieści - zaczął szpieg.
  - Mówiłem ci, żebyś nie kontaktował się ze mną w ten sposób. Taką rozmowę łatwo namierzyć - denerwował się Vegeta.
  - Tak, ale to bardzo ważne. Znależliśśmy tych uciekinierów z Malakry.
  - Świetnie. Powiadomcie dyskretnie Cesarstwo. Na pewno chcieliby odzyskać swoje statki i rozprawić się ze zdrajcami.
  - Tak jesst - powiedział Hisinger, po czym się rozłączył.
  - Widzisz Nappa. Kolejny problem rozwiązany. To najlepszy dzień w moim życiu - skomentował sytuację Vegeta, a na jego twarzy pojawił się charakterystyczny pół-uśmiech.

  Nowa Namek w niczym nie przypominała planety od której wzięła swoją nazwę. Większa cześć powierzchni była zabudowana sięgającymi chmur wieżowcami, fabrykami, magazynami i wszystkim innym co, można znaleźć w tak wielkiej metropolii. Złośliwi nazywali tą planetę Core II, co nie było aż tak odległe od prawdy. Nowa Namek, jako stolica Cesarstwa, była jedną z najlepiej rozwiniętych planet w tym rejonie. Nie istniała tu żadna rdzenna rasa, a przynajmniej, już nie. Osiedlały się tu istoty z całej galaktyki. Cesarstwo, podobnie jak Imperium, wychodziło z założenia, że każdy może być ich obywatelem niezależnie od rasy czy wyznania, byle tylko nie działał na szkodę państwa.
  Na planecie panował ciągły pośpiech, gwar, hałas. Slug z tego powodu nie bardzo lubił to miejsce. Ostatnio większość swojego czasu spędzał na froncie, lub badając antyki i relikty jakie jego ludzie skupywali, kradli czy łupili. Czasami łączył obie te czynności i po zajęciu jakiegoś obszaru badał znajdującą się tam architekturę i sztukę. Jednak raz na jakiś czas musiał pojawić się w stolicy, aby odbyć naradę wojenną, zadecydować w jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawie, oraz zamanifestować swoją władzę. Pozostawieni sami sobie generałowie mogliby zacząć knuć przeciwko niemu i trzeba było pokazać kto tu rządzi. Nastał czas jednej z takich wizyt.
  Slug przebywał w oświetlonej promieniami słońca sali tronowej. Dach pomieszczenia był tak naprawdę wielką szklaną kopułą. To rozwiązanie bardzo drażniło jego ludzi, bo ilekroć wchodzili do sali tronowej ich oczy były rażone spotęgowanym przez sklepienie blaskiem słońca. Poddani uważali, że o to właśnie chodziło Cesarzowi, aby każdy potencjalny intruz został oślepiony na czas ucieczki władcy, wezwania posiłków, czy drażnienia podwładnych.
  Natomiast Slug po prostu nie lubił przebywać cieniu, czy półmroku jak to robiło wielu królów, aby zrobić większe wrażenie. Był Nameczaninem i lubił słońce. Siedział na swoim wysokim tronie i wysłuchiwał raportów swoich ludzi.
  - Grasja i Balora zostały całkowicie zajęte. Dzięki temu zabezpieczymy przeprawę naszych konwojów przez ten rejon - skończył mówić podobny do gargulca mężczyzna, trzepocząc przy tym skrzydłami.
  - Świetnie, Gorgoilo, napieraj dalej. Chcę aby cały ten sektor znalazł się pod moim panowaniem do końca roku.
  - Będzie jak sobie życzysz, panie - odparł skrzydlaty. Slug zlustrował zebranych tu ludzi, po czym stwierdził:
  - Jeśli nie ma już więcej wieści, zostawcie mnie samego.
  - Właściwie to jest coś jeszcze, panie - zaczął podobny do żaby osobnik.
  - Tak, Medametcha?
  - Dosłownie przed chwilą wróciła cześć naszych ludzi z Makyo i przewieźli kilka interesujących wieści.
  - Oby to było dobre. Musisz się zrehabilitować po twojej porażce z Freezerem. W Cesarskiej armii nie ma zbyt wielu Bass-jinów, a ty poświęciłeś jednego z nich, aby nakłonić księcia do współpracy - mówił rozczarowanym tonem Nameczanin.
  - Błagam o wybaczenie, wasza wysokość - powiedział żabopodobny mężczyzna, po czym pomyślał "Nigdy nie przestanie mi tego wypominać".
  - No więc mów, co jest takiego interesującego - rzekł Slug tonem ocierającym się o kpinę. Medametcha zignorował ten policzek.
  - Dzięki temu, że Garlick umożliwił nam przesłuchiwanie swoich więźniów odkryliśmy położenie planety ukrywanej przez Imperium. Nie ma jej na żadnej oficjalnej mapie gwiezdnej, ale udało nam się ustalić, że planeta ta jest nadzwyczaj bogata w złoża i jak tylko tamtejszy władca uporządkuje sytuacje wewnętrzną zacznie wysyłać olbrzymie transporty surowców do Imperium.
  - To faktycznie ciekawe, Medametcha. Mimo twojej poprzedniej porażki zaczynam powoli odzyskiwać zaufanie do twoich metod - powiedział Nameczanin.
  - Dziękuję, panie - odparł zirytowanym głosem podwładny.
  - Dobrze więc szykujcie "Nameka-1", chętnie odwiedzę tą planetę.
  - Ależ panie. Niedawno wrócił pan z frontu, musi pan odpocząć. Nie ma pan już stu lat... - powiedział jeden z dowódców. Reszta generalicji spojrzała na niego na straceńca. Slug był stary to prawda, ale jedną z rzeczy, której bardzo nie lubił to przypominanie mu o tym. Dlatego nosił luźne ubrania i hełm, które maskowały jego naznaczone wiekiem ciało.
  - Ja... przepraszam. Wybacz panie... wyrwało mi się - powiedział dowódca uświadamiając sobie, co powiedział.
  Slug nagle zniknął z tronu i pojawił się tuż przed swoim podwładnym. Zaskoczony tą sytuacja sługa chciał coś powiedzieć, ale cesarz wybił mu ten pomysł z głowy, jak zresztą wszystko inne co się w niej znajdowało. Uderzony pięścią w twarz poleciał kilka metrów rozbijając się na jedną z kolumn podtrzymujących szklaną kopułę.
  - Straż! Zabrać go stąd - powiedział wskazując ręką na krwawiącego obficie żołnierza. -Niech to będzie przestroga dla was wszystkich. Szykować mój okręt, wyruszę jeszcze dziś - skończył mówić Nameczanin, po czym powrócił na swój tron.
  Zebrani zaczęli się rozchodzić do swoich kwater, bądź obowiązków, mając jeszcze przed oczyma cały incydent. Sytuacja była bardzo napięta. Slug kilka lat temu obiecał wyznaczyć swojego następcę. Osobę, która przejmie władzę, po jego śmierci. Nadal jednak tego nie zrobił, a nikt nie ośmielał się przypomnieć o obietnicy, ponieważ trzeba było zahaczyć o tak drażliwy temat jakim był wiek cesarza.
  Wielu dowódców podejrzewało, że Slug prowadzi rejestr osiągnięć. Według nich, wybór miał paść na tego, który okaże się najlepszym wojownikiem. Inni twierdzili, że cesarz już dawno podjął decyzję, a teraz tylko zabawia się ich kosztem. Byli też tacy, którzy uważali, że władca aż do końca nikogo nie wyznaczy, tylko pozwoli, aby tron po jego śmierci wziął najsilniejszy. Jakby nie było, cesarz nadal żył i trzymał się dobrze, a wszelkie gdybanie było tak naprawdę dzieleniem skóry na dużym i bardzo silnym niedźwiedziu. Dlatego między admirałami i generałami Sluga powstał niepisany pakt, aby na razie odsunąć ten problem i wrócić dopiero do niego po śmierci Nameczanina.

  Wybuch wstrząsnął latającym pałacem. Kilka okien na boku budowli zostało zniszczonych falą uderzeniową. Jednak nikt z przebywających tam ludzi nawet się nie zainteresował eksplozją. Ostatnio było to codziennością. Ich władca, Szatan Piccolo, przez ostatnie kilka miesięcy praktycznie nie wychodził z sali treningowej. Po ostatniej wizycie ambasadora Imperium dostał obsesji. Jedynym o co teraz dbał była jego własna siła. Wszystkie inne obowiązki przejęli zastępcy, w nadziei, że ich pan szybko wróci, aby ostatecznie zdusić rebelię.
  Piccolo jednak sprawiał wrażenie, że sprawy dotyczące jego królestwa całkowicie przestały go interesować. Nie trenował już nowych wojowników, nie podejmował żadnych decyzji, nie uczestniczył w naradach. Na planecie panowało niemalże bezkrólewie i wielu z podwładnych Szatana zaczęło to wykorzystywać. Obecność władcy budziła lęk, gdy zabrakło tego czynnika to powiedzenie "gdy kota nie ma, to myszy harcują" bardzo pasowało do zaistniałej sytuacji.
  Nawet jeśli ktoś donosił Szatanowi o postępkach podwładnych, on i tak miał to w głębokim poważaniu. Teraz liczyło się dla niego ulepszenie swoich umiejętności, zwiększenie siły, usprawnienie techniki, zwielokrotnienie szybkości. W tym celu Piccolo przydzielił do tego zadania dwóch najlepszych ziemskich naukowców jeszcze bardziej osłabiając tym swoje siły w walce z rebelią.
  - Briefs, Gero do mnie! - rozległ się krzyk w pałacu. Naukowcy zjawili się po krótkiej chwili przed pomieszczeniem, które zostało przerobione na salę treningową. Niebieskowłosa kobieta oraz siwy starzec, oboje ubrani w białe kitle, stali w oczekiwaniu aż ich pracodawca i ciemiężyciel wyjdzie im na spotkanie. Wiekowe drzwi otworzyły się, a w przejściu pojawił się Piccolo trzymając w ręku głowę jakiegoś robota.
  - To ma być robot treningowy? Ta kupa złomu rozlatuje się przy najlżejszym dotknięciu. Następna partia ma być silniejsza, albo poniesiecie konsekwencje - zaczął zdenerwowany Szatan.
  - Wybacz, panie - zaczął Gero. - Ale ostatnio trenujesz praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Twoja moc zwiększą się w takim tempie, że nie jesteśmy w stanie tworzyć na czas lepszych robotów.
  - Posłuchaj mnie, Gero, albo zaczniesz pracować na poważnie, albo urwę ci drugą rękę - powiedział Piccolo, zbliżając się do naukowca. Starzec, aż się zatrząsł i położył prawą dłoń na sztucznej, metalowej kończenie.
  - To też się tyczy ciebie, moja droga Bulmo. Potraktuj to tak: jeśli stworzysz dość silnego robota, żeby mnie zabić, będziesz miała swoją zemstę - stwierdził ze złowrogim uśmiechem na twarzy Piccolo. Kobieta nic nie odpowiedziała, ale z jej oczu można było wyczytać czystą nienawiść do zielonego władcy.
  - Dobrze, mam nadzieję, że wszystko ustaliliśmy. Jutro spodziewam się nowej partii robotów, ale tym razem mają mi zapewnić jakieś wyzwanie - rzucił na odchodnym Piccolo, po czym wrócił do sali treningowej.
  Gdy tylko władca odszedł, Gero odetchnął z ulgą. Obecność tyrana zawsze tak na niego wpływała. Czuł się jakby brakowała mu powietrza. Nogi miał z waty, a jego sztuczna ręką dawała o sobie znać kłującym bólem. Gero wiele razy dziwił się skąd pojawiała się ta irracjonalna sensacja. Nie miał już prawdziwej ręki, a mimo to odczuwał ból, jakby kończyna była z krwi i kości. Wiele razy łapał się na próbie rozmasowania sztucznego ramienia.
  Nie mając takich doznań, gdy tylko Piccolo zniknął z pola widzenia, Bulma ruszyła korytarzem z powrotem do laboratorium. Gero dogonił ją i zaczął:
  - Myślisz, że on wie nad czym pracujemy?
  - Nie wiem. Wydaję mi się, że tak, ale ostatnio się bardzo zmienił. Kiedyś bez zastanowienia by nas ukarał, a teraz jakby na to czeka - odparła Bulma.
  Żadne z nich już się nie odezwało w drodze powrotnej do stanowiska pracy. Piccolo trenował jeszcze kilka godzin w samotności.
  Ten dzień zapewne nie różniłby się od wielu poprzednich, gdyby nie pewien okręt zbliżający się do Ziemi.

  - Panie, planeta nie jest w żaden sposób chroniona - zaczął pierwszy oficer podchodząc do wielkiego tronu umieszczonego na samym środku mostka.
  - Tak jak myślałem, imperium utrzymuje tę planetę w sekrecie, więc nie dali jej żadnej osłony okrętów, aby nie przyciągać do niej uwagi. Kapitanie proszę zbliżyć się do planety najbliżej jak to możliwe i przygotować mój prom - odparł ubrany w czarne obszerne ubranie z kapturem Nameczanin.
  - Tak jest, panie - odparł oficer.
  Slug poznał wiele takich planet podczas swoich licznych, młodzieńczych podróży. Najczęściej rządził na nich lokalny dyktator, który po sprzymierzeniu się z Imperium dostawał tytuł gubernatora. Changelingi pozwalali mu rządzić, byle tylko planeta płaciła wyznaczone sumy. Dyktator taki sprawował władzę do czasu, aż imperium mogło sobie pozwolić na zebranie grupy inwazyjnej, która była przeważnie opłacana z pieniędzy samej planety. Ironia, a także przebiegłość tego rozwiązania budziła podziw u Sluga.
  Jednak sposób ten miał też swoje wady. Mimo dużej oszczędności, ludność planety była przeważnie uciskana przez dyktatora, gdy otrzymywał on tytuł gubernatora. Szaraczki zaczynali utożsamiać go z Imperium. Nameczanin postanowił to wykorzystać. Zamierzał zabić lokalnego władcę i ogłosić, że Cesarstwo przybyło oddać wolność ludowi.
  Euforia po śmierci tyrana była przeważnie tak duża, że mieszkańcy planety nawet nie zdawali sobie sprawy, że ich sytuacja praktycznie się nie zmieniła i zamiast częścią Imperium stali się własnością Cesarstwa.
  Na twarzy Sluga pojawił się uśmiech. Jego radość nie wynikała jednak z samouwielbienia dla swojej inteligencji. Nameczanin cieszył się na myśl, że znów będzie mógł stanąć do walki, a także z tego, że po zwycięskim starciu będzie mógł zbadać kulturę tej planety. Nigdy nie słyszał o Ziemi, więc na pewno znajdzie tam ciekawe artefakty.
  Generałowie, którzy znali jego przeszłość często twierdzili, że spędził zbyt dużo czasu wśród Sajanów. Sam Slug tak nie uważał. To tylko dzięki nim stał się tym kim jest teraz. Udowodnił, że nameczański system kastowy wcale nie jest doskonały. Pokazał swoim braciom, że jeśli się bardzo chce można przejść z jednej kasty do drugiej, że nawet ktoś komu jest przeznaczony zawód historyka, archeologa czy nauczyciela może zostać wojownikiem, wodzem czy nawet cesarzem. Każde kolejne zwycięstwo przypominało mu o jego racji. To nie on się mylił, ale władcy Namek. Jednak te same zwycięstwa przypominały mu też za co został, między innymi, wygnany. Z zamyślenia wyrwał go oficer.
  - Panie, jesteśmy na pozycji. Twój prom jest już gotowy.
  - Doskonale kapitanie. Proszę wysłać wiadomość o moim przybyciu do władcy tej planety.
  - Tak jest, panie, ale czy wtedy nie zorganizuje on na pana pułapki?
  - Na to liczę kapitanie, na to liczę - powiedział Slug, a jego twarz przyjęła groźny wygląd.

  Piccolo otrzymał dokładne współrzędne, gdzie ma wylądować ten cały cesarz. Rozmieścił swoich żołnierzy tak, aby nie było ich widać i oczekiwał najgorszego. Cały czas próbował wyczuć ki potencjalnego przeciwnika, ale jego wysiłki szły na marne. To mogło oznaczać tylko dwie rzeczy. Albo cesarz i jego ludzie mieli małe poziomy mocy, albo potrafili tłumić swoją ki.
  Pierwszej możliwości Piccolo nie brał nawet pod uwagę. I to martwiło go najbardziej, gdyby wiedział, z czym ma do czynienia, mógłby ocenić swoje szansę i wymyślić jakiś plan. Jak wielu przed nim, najbardziej obawiał się nieznanego.
  Założył na głowę hełm z osłoną na twarz i wyszedł na polanę gdzie lądował właśnie cesarski prom. Z wnętrza pojazdu wyszedł odziany w czarne ubranie osobnik oraz posiadający tego samego koloru zbroje i kaski żołnierze. Piccolo uczył swoich najlepszych wojowników tłumienia ki, ale poziom jaki przedstawiali przybysze był zadziwiający. Prawie nic nie dało się wyczuć, jakby próbować określić siłę królika czy innego małego zwierzęcia. Ubrany na czarno osobnik wyszedł naprzód i zaczął.
  - Jestem cesarzem, czy jest tu śmiałek, który jest gotów rzucić mi wyzwanie!?
  Piccolo wiedział, że te słowa były skierowane bezpośrednio do niego. Nie chciał, aby to przerodziło się w pojedynek, ale nie miał w tej chwili wyboru. Jeśli jego żołnierze zobaczyliby, że on nie ma odwagi stanąć do walki gotowi by jeszcze uciec. Gdyby przegrywał zawsze może rozkazać reszcie wojowników, aby atakowali. Bądź co bądź nadal miał przewagę liczebną i chciał ją wykorzystać.
  Po chwili namysłu ruszył z ogromną prędkością na cesarza, w nadziei, że uda mu się go zaskoczyć. Gdy znalazł się kilka metrów przed celem wyprowadził cios pięścią. Cesarz nie zareagował, a przynajmniej tak się wydawało Piccolowi. W ostatniej chwili ubrany na czarno osobnik złapał napastnika za nadgarstek i uderzył go pięścią prosta w osłaniającą twarz maskę. Siła ciosu była tak duże, że posłała hełm Piccola w powietrze, a jego samego kilka metrów w tył.
  Zielonoskóry władca podniósł się natychmiast z ziemi, ocierając krwawiącą wargę, po czym spojrzał na Cesarza, który wydawał się zaskoczony co dało się dostrzec mimo kaptura rzucającego cień na twarz. Piccolo chciał już wydać rozkaz do ataku, gdy przeciwnik podszedł do niego i zaczął się rozbierać. Zrzucił ciemną szatę oraz kask jaki nosił pod nim, ukazując swoje oblicze.
  - Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego, mój rodaku.


-> Rozdział pierwszy <- | Rozdział jedenasty <- | -> Rozdział trzynasty

Autor: Tytus




Kopiowanie, publikowanie i rozpowszechnianie jakichkolwiek materiałów należących do tego serwisu bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione.
Wykorzystanie nazewnictwa i elementów mangi/anime Dragon Ball/Dragon Ball Z/Dragon Ball GT lub innych tytułów nie ma na celu naruszania jakichkolwiek praw z nimi związanych.